Macierewicz

„Wiedzieć i nie wiedzieć; mieć świadomość zupełnej prawdziwości tego co się mówi, wtedy kiedy się opowiada starannie skonstruowane kłamstwa; przyznawać się równocześnie do dwóch opinii, które się wzajemnie wykluczają, wiedząc, że są one sprzeczne, i wierząc w obie; używać logiki przeciwko logice; odrzucać moralność, powołując się równocześnie na nią; wierzyć, że demokracja jest rzeczą niemożliwą i że partia jest gwarantką demokracji; zapomnieć o tym o czym trzeba było koniecznie zapomnieć, potem przypomnieć to sobie w potrzebnej chwili i szybko zapomnieć znowu; a przede wszystkim zastosować ten proceder wobec samego procederu. Tu tkwiła ostateczna subtelność: świadomie wprowadzić podświadomość i potem znów stać się nieświadomym aktu hipnozy, którego się dokonało”. - G. Orwell „1984”

Doświadczenie jest przywilejem wieku, nic co ludzkie nie jest mi obce; z tego też wynika, że nie jest mi obcy Antoni Macierewicz.  

Spotkałem się z Antonim Macierewiczem w sierpniu 1982 r w więzieniu Rzeszów-Załęże. Antoni szybko dołączył do grona wykładowców utworzonego przez Jerzego Stępnia „uniwersytetu”, referując wyśmienicie tematy związane z opozycją antykomunistyczną lat powojennych. Po buncie i rozwaleniu aresztu rzeszowskiego przewieźli nas do Łupkowa. Oprócz wspólnych fascynacji historią, łączyło mnie  z Antonim także zainteresowanie literaturą południowoamerykańską. Znał ją doskonale, podobno chcąc głębiej zrozumieć Vargasa Llosę nauczył się języka keczua. Z tym, że Cortazar należał już do poprzedniego wcielenia Antoniego; w Łupkowie wymodelował brodę i fryzurę na Mickiewicza i spacerował z „Księgami Pielgrzymstwa” pod pachą.

Tu jednak muszę coś wytłumaczyć. Siedzenie w obiekcie zamkniętym  jest z natury rzeczą nudną i wiele osób robiło rzeczy wyglądające na dziwne. Jeden się opalał na spacerniku naturystycznie, drugi trenował grę na saksofonie, jeszcze inny robił zacier z dżemu; pozowanie na Mickiewicza na tym tle nikogo specjalnie nie raziło.

W listopadzie radio podało o aresztowaniu liderów KOR. Podziałało to na Antoniego jak płachta na byka. Zwołał spotkanie „uniwersytetu”, wygłosił wykład tłumaczący wszystkim, że to On, Antoni Macierewicz, był KOR-u założycielem, inicjatorem i spirytus movens. A potem uciekł z Łupkowa, w okolicznościach opisanych przez Jurka Zająca w liście do „Gazety Wyborczej”. Legendy na ten temat można mnożyć takie czy siakie. W listopadzie 1982 r uciec z Łupkowa mógł już każdy, kto miał na to ochotę, specjalnie nas nie pilnowali. Problem, co robić dalej. Ukrywający się „działacz” był dla „podziemia” większym kosztem niż zyskiem. Ostatecznie Antoni „ujawnił się” po wynegocjowaniu przez Wiesława Chrzanowskiego i Jana Olszewskiego porozumienia, dotyczącego „honorowego” wyjścia z „podziemia” kilkunastu działaczy, w tym prócz AM także Aleksandra Halla.

Istotniejszym jednak doświadczeniem współsiedzenia z Antonim w Łupkowie była możliwość poznania jego koncepcji odzyskania przez Polskę suwerenności. Pomysł, opublikowany później w „Głosie”, został nam przedstawiony na jednym ze spotkań „uniwersyteckich”. Polegał na idei tworzenia trójporozumienia „Solidarność”- Kościół- Wojsko. Przy tym „Solidarność” ograniczona miała być do „wodza” Wałęsy i nominowanej przez niego grupy. Była więc to wizja przypominająca południowoamerykańskie fascynacje Macierewicza; coś z „peronizmu”, coś z portugalskiego Salazara. Absolutnie jednak nie można z tego powodu tworzyć zarzutu przejścia dawnego „radykała” na pozycje „ugodowca”.  Był to koniec 1982 r, opór społeczny wydawał się stłamszony, zaczął się masowy exodus działaczy „S” na emigrację. System sowiecki wydawał się nie do ruszenia. Każda koncepcja zakładająca  przywrócenie wolności, bez niebezpieczeństwa daremnego przelewania krwi, była cenna i godna rozważenia.

Ponowne moje spotkanie z AM miało miejsce w okresie Sejmu Kontraktowego (1989-1991). Byliśmy po dwóch stronach barykady. Należałem do zwolenników T. Mazowieckiego, do grona parlamentarzystów współtworzących Unię Demokratyczną; w Sejmie byłem wiceprzewodniczącym Komisji ds Administracji i Spraw Wewnętrznych. AM sekundował w kampanii prezydenckiej Lechowi Wałęsie; a po jego wyborze stał się pracownikiem jego Kancelarii. Dokładniej rzecz ujmując, pracował w tworzonym przez Lecha Kaczyńskiego Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Między moją komisją a BBN iskrzyło, nie tylko ze względu na podział Mazowiecki/Wałęsa. Istotniejsze były kwestie ustrojowe. Ludzie z Kancelarii Prezydenta dążyli do tworzenia ustroju wzmacniającego władzę prezydencką; w tym przez bezpośrednie podporządkowanie Prezydentowi wojska i służb specjalnych. Reorganizacja służb cywilnych ( likwidacja SB i utworzenie UOP) nastąpiła zanim Wałęsa został Prezydentem. Szef UOP Andrzej Milczanowski umiejętnie manewrował wobec nacisków BBN, dążąc do zachowania apolityczności nowoutworzonych służb.

Wiosną 1991 r wspólnie z Januszem Okrzesikiem (posłem UD z Bielska-Białej), przy wsparciu i pod okiem Jana Rokity, stworzyliśmy sejmową podkomisję ds wojskowych służb specjalnych. Temat był dość trudny. Wojskowa Służba Wewnętrzna (WSW) tworzyła konglomerat żandarmerii wojskowej, wywiadu i kontrwywiadu; rozbudowana w latach 70-tych przez gen. Kiszczaka, stanowiła rodzaj uzupełnienia działań cywilnej SB, zajmując się m.in. ściganiem Frasyniuka, inwigilacją Wałęsy czy represjami wobec ruchu WiP, Solidarności Walczącej i KPN. Było to w wojsku swoiste „państwo w państwie”, ścisłe kontrolowane przez sowieckie GRU (rezydent GRU wyprowadził się z siedziby WSW na ul. Oczki, tuż przed rozpoczęciem pracy przez naszą komisję).

Reorganizacja tego „państwa” stała się możliwa, dopiero po odejściu gen Jaruzelskiego, gdy szefem MON stał się, wyznaczony przez Wałęsę adm. Piotr Kołodziejczyk. To zadanie spadło na barki powołanego na wiceministra Bronisława Komorowskiego. Z nim nasza sejmowa komisja ściśle współpracowała, a z ramienia BBN obserwatorem prac był Antonii Macierewicz.

Nie rozwijając tematu mogę powiedzieć, że efektem prac naszej komisji było doprowadzenie do oskarżenia i skazania przez sąd ostatniego szefa WSW gen Buły za niszczenie akt, przygotowanie raportu (który żywcem został przeniesiony do Raportu Macierewicza z 2007 r), wskazanie kierunków reorganizacji. WSW została zlikwidowana, utworzono oddzielne instytucje: Żandarmerie Wojskową oraz Wojskowe Służby Informacyjne (wywiad i kontrwywiad) podległe bezpośrednio cywilnemu Ministrowi Obrony Narodowej. Odcięte zostały dawne powiązania z GRU; zredukowano o 40% stan personalny dawnego WSW, przeprowadzona została weryfikacja wewnętrzna kadr nowej WSI. Szefem WSI został komandor Czesław Wawrzyniak, nie związany z dawnym układem tandemu Buła-Kiszczak.

Raport o WSW osobiście wręczyłem Antoniemu Macierewiczowi latem 1991 r. Ani on, ani BBN nie wniósł żadnych uwag. Kilka tygodni później przekazaliśmy do BBN kolejny raport naszego zespołu: studium dotyczące kontroli cywilnej nad służbami specjalnymi, w tym zarys formy instytucjonalnej kontroli parlamentarnej. Oba opracowania trafiły tam do szuflady.

Prawdą jest, że w polityce sukces odnoszą jednostki psychopatyczne. Większość polityków cechuje rozrośnięte ego, bezgraniczny narcyzm i wynikająca z tego niechęć do kompromisów i gry zespołowej. Tak jest, tak było i tak będzie. Przypadek Macierewicza nie jest wyjątkowy, ale w jego wypadku ego przekracza wielokrotnie średnią krajową. Niebezpiecznym dla naszego państwa wydaje się zderzenie dwóch SuperEgo: Macierewicza i Kaczyńskiego. Wielkość tych osób, a raczej wielkość mniemana przez te dwie osoby, z trudem mieści się w Sali Kongresowej.

Po wspólnym stażu w Kancelarii Prezydenta Wałęsy drogi polityczne tych dwóch osób były w pewien sposób bliźniacze. Obaj dążyli za wszelka cenę do tworzenia partii jako zaplecza osobistej kariery, obaj dokonywali rozmaitych wolt ideowych, budowali i burzyli, scalali i doprowadzali do rozłamów, kierując się tylko własnym ego. Kaczyński doprowadził do powstania rządu Olszewskiego, a potem dyskretnie osłabiał ten rząd; Macierewicz był ministrem w tym rządzie i skutecznie przyspieszył jego upadek. Łączy tą parę podobna praktyka „ojcobójstwa”; Kaczyński agresywność swoją skierował przeciw swojemu politycznemu patronowi Lechowi  Wałęsie; Macierewicz dość nikczemnie oskarżył o agenturalność prezesa swojego stronnictwa (ZChN) W. Chrzanowskiego. Cel rozgrzesza środki, dla nich każdy sposób walki politycznej był moralnie usprawiedliwiony jeśli służył umocnieniu własnego Ja.  

W tym wyścigu ambicji, w tej walce o władzę dla władzy, skuteczniejszy okazał się Kaczyński. Macierewicz tworząc z zaufanymi akolitami różne partyjki wodzowskie, mógł liczyć na poparcie 1%, niższe od Korwina-Mikke, a nawet od Koalicji Pomarańczowych Krasnoludków. Po 2005 r. wiedział, że jedyną szansą bytu politycznego dla niego jest zaprzęgnięcie się do rydwanu Wodza Kaczyńskiego. Widząc Antoniego skandującego „Jarosław, Jarosław !” przypominam sobie jednak jego wściekłość, gdy komunistyczne władze nie zauważyły, że był on założycielem KOR. Kim bowiem jest w oczach Macierewicza Kaczyński...? To Antoni był legendą, twórcą KOR, bohaterem „podziemia” itd. Gdy się wierzy gorąco we własną Wielkość, bolesna jest świadomość  podporządkowania komuś niższemu... Co gorsze, to podporządkowanie dotyczy nie tylko Kaczyńskiego (co by nie mówić, w latach 80-tych podobne były zasługi Antoniego i Jarosława; podobne też upokorzenie dalekimi od decyzyjnych miejscami w strukturze „podziemnej” S). Ale Wielki Antoni formalnie podlega takim „szaraczkom” bez zasług jak prezydent Duda, premier Szydło itd. Urażona ambicja jest jak granat; bezpieczni jesteśmy póki ktoś nie wyciągnie zawleczki.

Różna była metoda budowania pozycji przez Kaczyńskiego i przez Macierewicza. Kaczyński (podobnie jak Tusk) uwodził; trafiał swoimi konstrukcjami słownymi pod odbiorcę, grał na cudzych ambicjach i słabościach; gdy trzeba bywał ojcowski. Oczywiście, ta ojcowskość bywała także sroga; skutecznie niszczył i pozbywał się z władz partii wszystkich niezależnie myślących. Na awans potrafili liczyć tylko  specjaliści od stania na baczność i mówienia „tak jest”. Ale dla tych swoich miał i nagrody i ciepłe słowa. Macierewicz ma inną konstrukcję; on nie uwodzi, on przestrasza.

Zakodowany został w społeczeństwie, przez dziedzictwo PRL, pewien lęk przed służbami specjalnymi. Odczuwają go nawet ludzie uczciwi, którym nie zdarzyła się kolizja z KK ani Dekalogiem. Rozmawiasz z takim ze służb i odczuwasz podskórnie, że on wie wszystko o tobie, nawet więcej niż ty o sobie. On ma teczki, ma haki, ma swoich donosicieli; może z tobą wszystko zrobić, bo ty nie masz jak się bronić. On może ciebie zniszczyć zarzucając współpracę z SB, łapownictwo, kradzież itp.; zanim sąd dojdzie prawdy będziesz zniszczony. Tak było, tak jest; lepiej bać się ludzi pokroju Macierewicza, lepiej schodzić im z drogi.

Jest w Antonim pewna konsekwencja. Wydaje się, że on naprawdę wierzy w swoja koncepcję z Łupkowa; budowy suwerenności państwa na bazie porozumienia lidera partyjnego, wojska i Kościoła. Dlatego jego stałym dążeniem jest podporządkowanie sobie służb specjalnych i wojska. Obojętne są mu inne sfery polityki państwa: gospodarka, sprawy społeczne. Władza dla niego ma charakter jedynie bezpośredni, jako prawo wydawania rozkazów i egzekwowania ich wykonania.

Jest to już nie tyle konserwatywna, co anachroniczna koncepcja, naznaczona naśladownictwem Piłsudskiego. Być może w tandemie z Kaczyńskim, Macierewicz gotów jest zadowolić się rolą sarmackiego Hetmana, nieusuwalnego, nietykalnego, niezależnego od Króla i Sejmu, prowadzącego własną politykę. Niestety, czas Hetmanów, dawno minął; ostatnich lud z wdzięczności za patriotyzm powiesił na warszawskiej Starówce. W dodatku Hetmanowie mieli za sobą sympatie wojska. Trudno dziś o takową dla ministra, który niegdyś wysyłał ich na wojnę, nieprzygotowanych, niedozbrojonych, pozbawionych osłony kontrwywiadowczej, a w przypadku nieszczęścia (Nangar Chel) nie tylko nie wspierał, lecz przeciwnie – oskarżał. Trudno nie zauważyć różnicy, w latach 2005-2007, między zabezpieczeniem wdów i sierot po poległych na wojnie żołnierzach, a późniejszą  hojnością wobec wdów po ofiarach katastrofy lotniczej. Marzenia o byciu Hetmanem, deklaratywny militaryzm, nie przykryją faktów świadczących o pogardzie dla zwykłych żołnierzy.

Uwodzeniem polityk może zbudować mocną pozycję. Przestrach działa tak długo, aż ktoś nie sprawdzi i nie rozpozna, ze tygrys jest papierowy. Ewentualne wykluczenie Macierewicza z PiS-u nie spowoduje odpływu z tej partii parlamentarzystów i działaczy, nie wpłynie na sympatie ze strony pana Rydzyka, może nawet przynieść sondażowy wzrost poparcia dla PiS. Świadomość braku bezpośrednich strat nie powinna jednak uspokajać. Gorsze efekty ujawnić się mogą później. I nie będą to straty dla partii lecz dla państwa.

Wrócę do czasów mojego ostatniego spotkania z Macierewiczem. Przekazaliśmy do BBN (L. Kaczyńskiemu i A. Macierewiczowi) raport o WSW oraz wskazówki dotyczące kontroli parlamentarnej nad służbami specjalnymi. Dokumenty trafiły do szuflady. Kilka lat później później wybuchła afera pt.: „szafa Lesiaka”, pojawiły się zarzuty nielegalnego inwigilowania przez UOP legalnej partii politycznej PC. Po kolejnych latach i zmianach rządów urodziła się nowa wielka afera: WSI.

Każde państwo potrzebuje skutecznych służb specjalnych, bez nich jest „ślepe i głuche”, bezsilne wobec różnorodnych zagrożeń. Likwidacja dawnych służb komunistycznych  i tworzenie nowych, służących suwerennemu państwo, też odbywało się w obliczu bezpośrednich zagrożeń. Przypomnę, że w tym czasie trwała trudna operacja pomocy Izraelowi w przerzucie ludności żydowskiej z b. ZSRR  W sierpniu 1991 doszło w Rosji do puczu, grożącego przywróceniem sowieckiego systemu. W 1990 r Polska była „stroną” w wojnie z Irakiem (interwencja wojsk NATO i sojuszników w obronie Kuwejtu). Nie da się w trudnej rzeczywistości wymyślać „opcji zerowych”, zwolnienia wszystkich starych i zatrudnienia tylko nowych. Skutecznie pracować może funkcjonariusz z przynajmniej, kilkuletnim doświadczeniem, sama wiara i patriotyzm nie zastąpią wiedzy i doświadczenia.

Służby specjalne wykonywać czasem muszą zadania na pograniczu prawa i moralności. Zdarzają się, w każdym państwie, nadużycia specjalnych uprawnień. W wielu krajach owe specjalne uprawnienia wykorzystywane są przez ambitnych polityków do gier partyjnych. Jest to zjawisko nieuniknione. Społeczeństwo nie składa się z aniołów, a kto chce być aniołem czasem musi postępować jak zwykłe bydle (M. Twain). Utopią jest wiara, że dobrzy ludzie kierujący służbami zadbają o ich cnotliwość. Państwo działa dobrze, służąc obywatelom, gdy różne władze wzajemnie się kontrolują, ograniczają i równoważą. Bez kontroli sądu administracja szybko zmienia się w organ chama-biurokraty; bez Trybunału Konstytucyjnego spory kompetencyjne państwowych organów rozstrzygała by pięść; a większość sejmowa mogła by dekretować nawet płaskość Ziemi i obowiązkowy kolor tulipanów. Jeśli polityk ujawnia i piętnuje afery związane ze służbami specjalnymi, niech jednocześnie wskaże jaki mechanizm kontrolny należy wprowadzić by takowe afery ograniczyć. Sama zmiana świń przy korycie nie wystarczy by z chlewu zrobić salon.

O „szafie Lesiaka” nikt już nie pamięta. Była afera, nie była, nikt niczego nie wyjaśnił, wszyscy zapomnieli. Znacznie trwalszy jest dorobek szkalowania WSI.

Jeszcze raz powtórzmy: WSI nie była służbą specjalną komunistycznego państwa, nie miała żadnego związku z GRU ani Informacją Wojskową. Powstała w 1991 r i do czasu likwidacji podlegała i była nadzorowana przez kolejnych cywilnych Ministrów Obrony Narodowej. Trudno ocenić jakość tego nadzoru, raz była lepsza, raz gorsza. Niewątpliwie w praktyce działań tej służby mogło (i pewnie dochodziło) do nadużyć, tak jak u większości podobnych służb w większości państw. Nie przypominam sobie jednak choćby jednego poważnego zarzutu, finalizowanego wniesieniem przez prokuraturę aktu oskarżenia i wyrokiem sądu. Nie było podstaw logicznych by z WSI tworzyć „czarnego luda”, zniesławiać tą służbę bardziej nawet niż komunistyczne UB. Zaprzeczeniem wszelkiej logiki propaństwowej jest stawianie ludziom zarzutu współpracy z WSI. Podkreślmy tu słowo: propaństwowej. Nie ma tu tak czy siak. Albo jesteśmy świadomymi obywatelami suwerennego państwa, albo jesteśmy wrogami takowego polskiego państwa. Świadomy obywatel może mieć różne poglądy, różne polityczne sympatie, ma prawo wolności głosu i z niego korzysta. Ale obywatel płaci podatki, uznaje autorytet wyroku sądu, przestrzega prawa i współpracuje w obronie prawa z państwowymi instytucjami. Kraj, gdzie piętnowany jest człowiek pomagający policjantowi łapać złodzieja, nie jest państwem lecz arkadią bandytów.

Jest jednak coś, co zawarte jest w cytowanym fragmencie dzieła Orwella: dwumyślenie. „Wiedzieć i nie wiedzieć; mieć świadomość zupełnej prawdziwości tego co się mówi, wtedy kiedy się opowiada starannie skonstruowane kłamstwa; przyznawać się równocześnie do dwóch opinii, które się wzajemnie wykluczają, wiedząc, że są one sprzeczne, i wierząc w obie; używać logiki przeciwko logice; odrzucać moralność, powołując się równocześnie na nią”. Przy odrobinie wysiłku, powtarzając konsekwentnie starannie skonstruowane kłamstwa, możemy przekonać ogół, że obowiązkiem obywatelskim jest pomaganie bandytom w biciu policjantów. Arkadię bandytów przedstawimy jako prawdziwie suwerenne państwo, a policję jako zagrożenie praw uczciwych złodziei. Ludzie to kupią, ludzie to łykną... jak pelikany.

Powtórzmy sobie zdanie Orwella patrząc w twarz Macierewicza, gdy mówi o zamachu smoleńskim. Przypomnijmy, że afera WSI budowana byłą na równie nikłych przesłankach; że wcześniej były inne „porażające” afery, o których nikt już nie pamięta. Przypomnijmy słowa Orwella, patrząc w twarz Macierewicza, gdy patriotyzmem nazywa się niszczenie i szkalowanie własnego państwa; gdy własne państwo musi ustąpić przed dobrem partii lub wybranych jednostek.

Czy pan Kaczyński widzi w sennym koszmarze twarz tego, swego Hetmana, czy czuje, że „dwumyślenie”, którym tak sprawnie się posługiwał zarażając swoich wyznawców, że ta broń może się zwrócić przeciw niemu?

Po kolejnej wojnie nie będzie wygranych i przegranych. Będzie trup państwa ogryzany przez szczury.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa