Historie Jarosława Kapsy. Opowieść 34

KOCHANKOWIE WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY - Fascynujące opowieści Sergiusza Piaseckiego o życiu przemytników dotyczą wschodniej granicy Rzeczpospolitej, bagien białoruskich w latach 20 tych XX w.

Ale przemyt był także specjalnością mieszkańców okolic Częstochowy. Bliska granica najpierw zaboru rosyjskiego i pruskiego, a po odzyskaniu niepodległości polsko-niemiecka, powodowała, że kilka pokoleń żyło z nielegalnego przenoszenia przez granice różnych dóbr.

Przemycano broń dla powstańców styczniowych i rewolucjonistów 1905 r, przenoszono wydawaną na zachodzie „bibułę”, nielegalnie pas graniczny przekraczali rewolucjoniści... Częściej jednak przemyt miał podłoże komercyjne.

Wędrowały do Niemiec gęsi i półtusze wieprzowe, stamtąd przenoszono tytoń, cukier, spirytus, towary przemysłowe. Z przemytu żyły całe wsie w pasie nadgranicznym, o fortelach przemytników opowiadano legendy. Przepędzanym przez granice koniom zakładano buty, gęsiom owijano łapy szmatami, by zmylić ślady. W ziemne jesienne noce forsowano nadgraniczne rzeczki i bagna, dźwigając na barkach półtusze lub 100 kg worki z towarem.

Na granicy trwała ciągła wojna z każdą władzą. Już na początku XIX w władze pruskie wysiedliły z pasa granicznego kupców żydowskich, zarzucając im organizację przemytu. Nie wiele to pomogło; wysiedleni do Łodzi kupcy zorganizowali szlak przerzutowy z Herb i Krzepic przez Łódź do Warszawy. Wytworzył się specjalistyczny podział pracy. Drobni kupcy żydowscy korzystali z otwartego kredytu większych żydowskich finansistów, inwestując w zakup towarów. Po obu stronach granicy utrzymywane były stałe punkty, z których dopiero przemycony towar rozwożono dalej. Gdy straży graniczne próbowały ograniczać przemyt kontrolując szlaki transportowe w głębi kraju, organizatorzy przerzutów wymyślali kolejne innowacje: bryczki ze specjalnymi skrytkami, wydrążone dyszle furmanek, ukryte schowki w wagonach linii warszawsko-wiedeńskiej itp.

Najtrudniejszym i najbardziej ryzykownym był sam przerzut przez granicę, wynajmowano do tego zarówno miejscowych jak i przybyłych z różnych stron ryzykantów. Logistykę uzupełniał wywiad: obserwowano trasy patroli po obu stronach granicy, posiadano nawet „swoich ludzi” w sztabach kierujących pogranicznikami. Przemytnikom sprzyjała przyroda. Obszar nadgraniczny to były lasy i bagna, tereny bliźniaczo przypominające opisywane przez Piaseckiego rojsty. Nie tylko krajobrazy przypominały scenerię z powieści „Kochankowie Wielkiej Niedźwiedzicy”. Podobne było życie pełne brutalności. Broń była zawsze pod ręką i nie wahano się jej użyć...



Przypomnijmy w ślad za międzywojennym „Gońcem Częstochowskim” kilka historii. Jesienią 1925 r kontrolerzy skarbowi w asyście policji wkroczyli do młyna nad Wartą na Zawodziu, przy ul. Henryka 9, należącego do Joska Berlińskiego. Podejrzewano go o przechowywanie pochodzącej z przemytu sacharyny. Podczas przeszukiwania znajdującego się przy młynie elewatora zamiast worków z towarem odkryto pliki fałszywych banknotów 50 złotowych. „Ujrzawszy banknoty w rękach urzędników Berliński rzucił się do ucieczki. Bez marynarki pędził przez pola ku rzece (...) przeszedł w bród Wartę i zniknął w zabudowaniach fabryki „Warta”[1]. Po poszukiwania odnaleziono młynarza ukrytego w wagonie – węglarce. Doprowadzony do komisariatu na ul. Krakowskiej, w celi Berliński próbował popełnić samobójstwo: „wydobył chusteczkę, zdjął koszulę, skręcił w sznur i powiesił się, lecz zaimprowizowany sznur zerwał się i Berliński ocalał”. Na tym nie koniec – Berlińskiemu udało się uciec z aresztu miejskiego i ...ślad po nim zaginął. A wraz z nim możliwości wyjaśnienia tajemnicy pojawienia się, zaledwie rok po emisji złotego przez powstały NBP, sporej ilości fałszywych banknotów na częstochowskim rynku.

W tym samym roku 1925 głośna była historia obławy na bandytów na Wielkim Borze. Częstochowianie Piotr Małka, Ludwik Gęsiniec i Wacław Kościelniak zaczynali od profesji przemytników, potem zmienili fach na kradzież: „wdzierali się w nocy do mieszkań przez okna, rabowali rzeczy i garderobę, w razie zaś przebudzenia się właścicieli terroryzowali ich rewolwerami”[2]. Po jednym z włamań policji udało się zatrzymać Kościelniaka, a kilka dni później wyśledzono melinę pozostałych bandytów. „Policja otoczyła dom i rozpoczęło się regularne oblężenie wśród gęstych strzałów z obu stron. Strzelanina trwała od godz.5-tej (...) do godz. 7 aż wreszcie bandyci przerwali ogień. Policja wtargnęła wówczas na strych. Jeden z bandytów, Gęsiniec, ugodzony kilkoma kulami w lewy bok, leżał bez życia...” Drugi z bandytów Małek także zginął na miejscu.



Niemniej tragicznie skończyli swoje życie 25-letni Stefan Wojciechowski i 21 – letni Wawrzyniec Karaś. Obaj przemytnicy dokonali w lipcu zabójstw policjantów. Najpierw zastrzelili posterunkowego Ignacego Nagockiego pod Wieluniem, gdy próbował ich skontrolować na drodze. Dzień później uciekając przed obławą śmiertelnie postrzelili z rewolweru posterunkowego Józefa Kunera. Obu Sąd Okręgowy w Piotrkowie, działając jako doraźny na posiedzeniu w Częstochowie 3 sierpnia 1925 r, skazał na karę śmierci. Wyrok wykonano 5 sierpnia o 14.30. W przeddzień egzekucji skazani otrzymali po kilogramie kiełbasy na kolację, noc spędzili spokojnie, rano korzystając z możliwości spowiedzi i przystąpienia do komunii św. Na miejsce egzekucji – lasek za cmentarzem Kule – zostali przewiezieni w zakrytym aucie, towarzyszył im ksiądz Godziszewski, naczelnik więzienia Mazurkiewicz, dr. Petrykat, prokurator, sędzia śledczy, komendant policji wraz czterema funkcjonariuszami. Egzekucja wzbudziła sensację więc przy cmentarzu Kule zgromadził się spory tłum częstochowian. Policja pilnowała by publiczność nie podeszła bliżej niż pół kilometra od miejsca kaźni.



Ostatni swój spacer skazami odbyli pieszo, rozkuci z kajdan. Ks. Godziszewski spytał o ostatnie życzenie, prośbę jednego z bandytów jeszcze raz go wyspowiadał. Następnie skazani sami podeszli do słupków, policjanci przywiązali ich do nich sznurami. Karaś a w ślad za nim Wojciechowski podziękowali naczelnikowi więzienia za ludzkie obchodzenie się. Przed zasłonięciem oczu Wojciechowski wyraził słowa żalu za swój czyn i dodał „Bóg z wami”. Karaś w ostatnim słowie rzekł „Żegnajcie, do widzenia” „Na przeciwko skazańców ustawiły się dwa oddziałki wojska. Na milczącą komendę oficera za pomocą skinienia szablą zagrzmiała jednoczesna salwa (...) Skrwawione zwłoki włożono do przygotowanych trumień i przewieziono na cmentarz, gdzie też je pochowano”. „Goniec...” zauważył z oburzeniem, że „na miejsce kaźni przybiegł kilkutysięczny tłum, a wśród niego...dużo kobiet z dziećmi. Po strzałach tłum rzucił się naprzód w kierunku rozstrzelanych i policja z trudem zdołała powstrzymać masy”.

Zachowanie tłumu nie ulega zmianom od czasu średniowiecza, dziś pewnie reakcja widowni na wykonywaną publicznie karę śmierci byłaby podobna. Skazańcy, młodzi bandyci przeszli do miejskiej legendy, sławiącej krótkie, niebezpieczne lecz pełne przygód życie na granicy.
 
dla cz.info.pl Jarosław Kapsa

Przypisy
[1] Goniec Częstochowski nr 224 z 29.09.1025 s 3
[2] Goniec Częstochowski nr 130 z 7.06.1925 s 5