...bo warto mieć marzenia...

To motto życiowe Michała Masłonia, częstochowskiego wokalisty, wykształconego na wydziale wokalno – aktorskim Akademii Muzycznej w Łodzi, laureata konkursu „Emigranci mają talent”, zorganizowanego przez Polskie Radio w Londynie, jednego z grupy „12 Międzynarodowych Tenorów”, którego pierwsza nagrana piosenka „Z niewielkiej oddali” znajdowała się na szczycie listy programu TVP Katowice „To brzmi”, dzięki czemu doczekała się teledysku

Z Michałem Masłoniem, muzykiem występującym na deskach polskich scen operowych, mającego za sobą tournee po Niemczech i Austrii, występującego w legendarnej sali koncertowej Shephelds Bush Empire w Londynie, który teraz wraca do pierwotnych zainteresowań, czyli muzyki rozrywkowej rozmawiamy w ciepły, wiosenny wieczór, w kameralnej atmosferze Klubokawiarni Duquesa, o muzyce, patriotyzmie i marzeniach.

Nieczęsto zdarza się u młodego człowieka zamiłowanie  operą. Z reguły młodzież, zwłaszcza chłopcy, kierują swe zainteresowania w zupełnie innym kierunku. Skąd u ciebie ta pasja?
Sąsiad mojej cioci z Łodzi jest śpiewakiem operowym. Gdy byłem małym chłopcem, sadzał mnie na swoich kolanach i uczył śpiewu. Początkowo były to banalne kawałki, np. „Wlazł kotek na płotek”, ale od tego wszystko się zaczęło.

Jesteś muzykiem z wykształcenia. Ukończyłeś wydział wokalno – aktorski Akademii Muzycznej w Łodzi. Co dały ci te studia?
Niewiele. Studia operowe to zupełnie inny świat. Bardzo chciałem iść na te studia i gdy się dostałem, myślałem, że złapałem pana Boga za nogi, ale gdy tam wszedłem – czar prysł. Studia zabiły poczucie mojej wartości i pewności tego, co chcę robić. Na kierunku artystycznym dostajesz pedagoga i musisz być jego kopią. Po studiach, wychodząc na scenę rozrywkową, miałem tak zachwianą osobowość, że wstydziłem się publicznych występów i „przepraszałem”, że śpiewam. Przed oczami ciągle miałem komisję, która coś notuje, krytykuje. Nawet wchodząc do studia, za każdym razem przechodzę metamorfozę – jest Michał przed i Michał po, bo wciąż myślę o emisji głosu, o dźwięku, o tym, co w Akademii było najważniejsze, a przecież w muzyce rozrywkowej chrypka, zabawa głosem i śpiew wychodzący z serca, czasami nawet źle zaintonowany dodaje tego smaczku, swobody i naturalności.

To była długa przygoda z muzyką poważną, klasyczną, barokową. Dlaczego od tego odszedłeś?
To była bardzo fajna przygoda. Zaraz po studiach, zupełnie przez przypadek trafiłem do grupy „12 Międzynarodowych Tenorów”. Z nimi odbyłem dwumiesięczne tournee po Austrii, Niemczech. Graliśmy w największych teatrach, filharmoniach, gdzie publiczność sięgała 1500 osób. Później był Berlin, prywatne lekcje śpiewu, które nie ukrywam, dały mi bardzo dużo, ale i spowodowały, że coraz bardziej zacząłem się zastanawiać nad tym, co robię. Później był Londyn, zmywak i konkurs „Emigranci mają talent”. Zgłosiłem się na 2 minuty przed końcem. Wymagany był teledysk, więc nagrałem go sam, telefonem komórkowym. Nie wygrałem, ale zaproszono mnie do legendarnej sali koncertowej Shephelds Bush Empire. I to było coś. Wtedy już wiedziałem, że to chce w życiu robić. Miałem przed sobą mikrofon, który w mig uleczył moje kompleksy, którymi karmiono mnie na akademii, że mój głos nigdy i nigdzie nie będzie słyszalny. Słyszeli i klaskali. To niesamowite przeżycie dla artysty, kiedy to, co robi się podoba, kiedy ludzie biją brawo, kiedy odkrywa, że liczy się nie tylko wolumen głosu, lecz to, co mamy do przekazania publiczności, co wypływa z naszych serc.

W takim razie wolisz duże koncerty, niż kameralne, klubowe?
Czy klubowe, czy duże – wszystko ma sens i jest jednakowo ważne i cenne. Na każdym koncercie jest się ocenianym. Nawet twoja publiczność, , która przychodzi cię posłuchać ocenia, to co robisz. W Dublinie, gdzie zaproszono mnie na Wybory Miss Polonia 2011, zostałem przyjęty jak gwiazda. Wiem., że nie przyszli tam dla mnie, tylko na wybory, ale słuchali tego, co mam do przekazania, chcieli mnie przez te kilkanaście minut jak najlepiej poznać, uczestniczyli w piosenkach, klaskali, co niektórzy podśpiewywali. Wtedy wypełniony po brzegi teatr robił na mnie wrażenie.

„Michał śpiewa całym ciałem, całą duszą” – tak o tobie mówi twoja publiczność. Co czujesz, wychodząc na scenę?
Tego nie da się opisać, ubrać w słowa. Gdy śpiewam i mam kontakt z publiką, która kupuje, to co ja im oferuję,  to jest to. Scena jest miejscem „targu” i trzeba na niej jak najlepiej wypaść. Mam wyznacznik – jeśli drży mi ręka lub noga, to znaczy, że osiągnąłem to co zamierzałem, choć nigdy, po żadnym koncercie nie jestem zadowolony na 100%, bo jak nadejdzie taki moment, to przestanę gonić marzenia.

To, co teraz robisz, to twoje teksty, głównie o miłości, emocjach.
Tak, piszę głownie o emocjach, miłości, bo przecież nie o wojnie, przemocy. Tych jest ciągle za dużo wokół nas. Ktoś kiedyś powiedział, że dobry tekst pisze się w 10 – 15 minut i to prawda. Czasem przez dwa tygodnie próbuję coś stworzyć i ciągle mam wrażenie, że czegoś brak, a przychodzi taki moment, że napiszę o tym samym w 10 minut i wiem, że to jest to.

Kto pisze muzykę do twoich tekstów?
Staram się współpracować z kompozytorami otwartymi na wiele ciekawych rzeczy, którzy mogliby nadać mojej muzyce i mnie samemu charakterystycznego zabarwienia, którzy z jednej strony byliby podobnie do mnie, a z drugiej wskazywaliby jakieś ciekawe muzyczne rozwiązania. Nie ograniczam się do pracy z jedną wybraną osobą. Miedzy mną, a osobami z którymi tworzę coś, musi po prostu iskrzyć, jak w dobrym małżeństwie.

Jesteś bardzo wrażliwym artystą, człowiekiem. Nie stronisz od akcji charytatywnych.
Czuje, że to jest mój obowiązek. Postanowiłem sobie, że czy będę niszowy, czy będę gwiazdorem, to będę w tym brał udział. Sam nawet organizowałem akcje charytatywne, ale w tym mieście nie jest to łatwe.

To dlaczego tu wróciłeś?
Przyjaciele mnie namówili, jesteś Polakiem, wracaj do Polski. Były Niemcy, Austria, Anglia. Gdy mieszkałem w Londynie, moja piosenka wygrała w programie „To brzmi” i TVP Katowice zaproponowała mi nagranie klipu. Musiałem wrócić. Ale tu nie łatwo żyje się muzykowi. Myślę nad wyjazdem do Warszawy, ale moją duszę skradł Berlin, obiecałem sobie, że wrócę tam i zamieszkam.

...bo warto mieć marzenia...to twoje życiowe motto. O czym teraz marzy Michał Masłoń?
Warto mieć marzenia i staram się ciągle w to wierzyć, choć ludzie zawodzą, nie dotrzymują obietnic. Marzę o tym, żeby dokończyć materiał na płytę, żeby ją wydać. Miałem firmę, która miała to sfinansować, niestety po 2 miesiącach się wycofali.

Marzę, żeby zrobić taki materiał, że np. ty nie słuchając takiej muzyki, z chęcią weźmiesz tę płytę do ręki, bo będzie pięknie wydana, świetnie nagrana, gdzie wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, płytę na której obnażę się całkowicie ze swojej osobowości, na której będzie sto procent mnie.

Chciałbym nagrać teledysk z Maćkiem Michalskim (nagrywa klipy dla Justyny Steczkowskiej, De Mono, przypis red.). Podobają mi się jego wizje w teledyskach, które robi, jego wrażliwość i jestem pełen uznania dla jego talentu.

Koncerty, koncerty, koncerty – grywać dużo, wszędzie, mieć wymarzony skład, z którym będę mógł koncertować.

A na koniec takie trochę przyziemne marzenie, może trochę śmieszne – zawsze byłem fanem Varius Manx i oni, jak i większość zespołów, mieli takiego busa z napisem Varius Manx, którym jeździli na koncerty. I ja marzę o tym, żeby mieć takiego busa, przytulić się do jego szyby, patrzeć jak zmienia się krajobraz za oknem i podróżować nim, z ekipą na własne koncerty...

Z Michałem Masłoniem rozmawiała Karina Balska

maslonski-08
maslonski-07
maslonski-06
maslonski-05
maslonski-04
maslonski-03
maslonski-02
maslonski-01