Imperatyw Janusza Rafała Głowackiego

Dzisiaj tj. 27 marca w Regionalnym Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w „Konduktorowni” odbędzie się wernisaż wystawy malarstwa cenionego artysty i pedagoga, Janusza Rafała Głowackiego.

Rafale, jak ty się właściwie nazywasz?
Ach, mam z tym nieraz duże problemy.

 

glowacki-rafal-01
glowacki-rafal-02
glowacki-rafal-03
glowacki-rafal-01
glowacki-rafal-02
glowacki-rafal-03

Ale obrazy sygnujesz jako Janusz Rafał Głowacki. Czy aby nie dlatego, by nie mylić ciebie z Januszem Głowackim, pisarzem, dramaturgiem?
Nie! Metrykalnie nazywam się Janusz Leszek Głowacki. Rafał jest od bierzmowania, ale od dziecka tak właśnie na mnie wołano: rodzina, szkoła,  koledzy... Koleżanki również.

Przypominam sobie kilka anegdotycznych sytuacji, nie zawsze zabawnych, że naprędce przywołam dwie:

  1. Pierwszy obraz sprzedałem w warszawskiej galerii hotelu Forum. Ogromna radość. Przyszedłem po pieniądze. Pani poprosiła mnie o podpis. Podpisałem się jako Janusz Głowacki, a pani na to: - Zaraz, zaraz, przepraszam, to kim pan właściwie jest? Przecież przedstawiał się pan jako Rafał, a nie żaden Janusz... Ostatecznie dowód osobisty załatwił sprawę.
  2. Podobnych perturbacji odimiennych doświadczyłem z moim doktoratem, który robiłem na krakowskiej ASP, gdzie byłem znany jako Rafał Głowacki. I moje papiery spłynęły z Krakowa do dziekanatu częstochowskiej uczelni na takie właśnie nazwisko. Któregoś dnia zatelefonowała do mnie sekretarka z pretensjami: - Panie Rafale, w naszych papierach nie figuruje żaden Rafał Głowacki!!! Proszę to wyjaśnić. Rzadko posługuję się telefonem, ale zostałem przymuszony, zadzwoniłem więc do pani Krystyny z Krakowa, która była uprzejma wyprostować cały ten galimatias.

Rzeczywiście, istna Kołomyja nad Prutem, a właściwie nad Wartą. Bez dobrej kobyły nie trafisz.
No właśnie. Zaraz po szkole podpisywałem swoje obrazy jako Janusz Głowacki. Aż kiedyś spotkałem się z Jarkiem Kobyłkiewiczem, z którym przecież studiowałem. I Kobyła mnie pyta: - Ty, Stary, jak ty podpisujesz swoje obrazy? Odpowiadam mu: - Janusz Głowacki.
Na co Jarek: - Co za Janusz? Przecież ty jesteś Rafał! Skąd ten Janusz?
- Bo tak mam (…) w dowodzie!
– wyjaśniłem. Oszczędźmy czytelnikom ekspresji wypowiedzi.

To ci ambaras!
Dlatego wtedy zawarłem z sobą kompromis, aby połączyć imię metrykalne ze zwyczajowym, odstawiając Leszka ad acta. Tak powołałem do życia Janusza Rafała Głowackiego. To ja byłem jego akuszerem.

Napomknąłeś o Kobyłce. Tak o nim mówię, ponieważ znamy się z Jarkiem jak dwie stare szkapy, choć nie widziałem go z 10 lat. Wiem, że nie tylko on z naszego regionu aespezował się z tobą w Krakowie. Kto jeszcze?
Zbyszek Sprycha, Karankiewiczowie, kilka lat wcześniej Jarek Kweclich, no i nasz kochany Rysio Mamis, z którym studiowaliśmy grafikę u nieżyjącego już, niestety, prof. Andrzeja Picza. Rysiaczek, z którym niegdyś dobrze się znałeś, nic się nie zmienił, poza tym, że zamienił Częstochowę na Przyrów. Niedawno odwiedziliśmy się wzajemnie. Jest dalej ujmujący.

Rafale, odejdźmy na chwilę od malarstwa, aby doń rychło nieuchronnie powrócić. Będę sączyć postawione przez ciebie piwo, a ty nam opowiedz cokolwiek o twoim Jamnie, które onomastycznie przekonuje mnie raz swojsko: Jam nie(winny), drugi zaś profetycznie: Jam no(men omen).
Miasto od dawna powodowało we mnie wręcz schizofreniczne lęki przed nieustannym zgiełkiem, tą tragikomiczną gonitwą, tą niczym nieuzasadnioną nieżyczliwością czy nawet chamstwem, wreszcie smogiem, korkami, klaksonami i tak dalej… Gdy na Tysiącleciu mijały się tramwaje, czułem się jak w Nowym Jorku – na moją skalę trzęsienia portek. Tęskniłem za ciszą. I tę ciszę dosłownie wskórałem. Po śmierci ojca, który pozostawił rodzinie Jamno i po rozmowie z moją mamą i bratem, udałem się po mój azyl, na własnowolną banicję.

Twoja chata z kraja?
W sensie fizycznym, tak. Mam około 100 m. do lasu. Metaforycznie zaś, nic mi nie zwisa i nie powiewa. Co najwyżej wiele rzeczy, zjawisk, zdarzeń… mnie nie interesuje. Mam przestrzeń, której brakowało mi w mieście i najświętszy w świecie spokój. Nie mam hałasu, korków i smrodu, i wyzwisk takich czy owakich. Odciąłem się od telewizji i gazet, nie mam telefonu komórkowego, nie korzystam z internetu. Komputerem zawiaduje moja żona, ja nie umiem go nawet uruchomić. Nie używam również aparatu fotograficznego. Aby cokolwiek zarejestrować, mam zawsze na podorędziu szkicownik. Przy pracy słucham jedynie radia.

Na wsi każda pora roku jest unikatowo piękna. Tutaj wszystko jest świeże: przyroda i człowiek, niebo również. Obserwuję na gorąco nasz chłód i upał. Mam wrażenie, że jestem bardziej wsiowy niż autochtoni, tyle że nie uprawiam roli.

Jakieś zwierzątka?
Ach, toż my mamy małe zoo. Jest kogut, kura, rybki w akwarium, jest pies, królik i ptaszek w zegarze, i ślimak w naszym nowym piecu.

Kurka wodna!
Z tym ślimakiem to osobna historia. Moja baza mieści się w piwnicy. Tam zgrabnie odcinam się od splendorów życia domowego. Niestety, w zeszłym roku przed Bożym Narodzeniem rozleciał się nam piec grzewczy, który przez 7 lat stał cierpliwie w korytarzu i ogrzewał nam domek jak należy. Wymieniliśmy go na dużą landrynkę na ekogroszek. I ta niebieska landryna wylądowała w mojej pracowni. Na początku nie było słodko, bo gdy włącza się ślimak, to jest taki szczęk, że bolą mnie wszystkie zęby, bowiem czuję się jak na fotelu dentystycznym. Teraz to borowanie zagłuszam radiem. Z wolna zaprzyjaźniam się z maszynerią, czasem nawet do niej zagadam. Bądź co bądź odpłaca się nam ciepłem.

Jesteśmy zatem w twojej pracowni. Co to jest malarstwo? I czym ono jest dla Rafała Głowackiego?
Co malarz, to inna definicja. Mogę  powtórzyć za Irwingiem Stone, autorem poczytnych powieści biograficznych o Michale Aniele i Vincencie van Goghu, że to udręka i ekstaza, a także pasja życia. Tak w istocie jest.

Wybrałem malarstwo i stało się ono moim sposobem i receptą na życie. Oddaję się jemu całym sobą, ale też całym sobą czerpię zeń i radość, i ból tworzenia. Niepokój twórczy stał się moją drugą naturą albo pierwszą, która mnie wciąż napędza i gna, i gna, pewnie aż po kres. To jest imperatyw Rafała Głowackiego.

Opisuję świat farbami, opowiadam to, co chcę powiedzieć, kodując często swoje opowieści, oczekując wszak od widza, że rozszyfruje mój zapis – każdy na swój sposób.

Olejem maluję z głowy. Jestem dinozaurem, który tym olejem się żywi, podczas gdy wielu sięga po coraz to nowsze techniki i środki. Jest też malarstwo, choć to zabrzmi jak truizm, nieustanną lekcją pokory, cierpliwości i wytrwałości w dążeniu do celu, który zamierzyliśmy. Ciekawość świata powoduje, że często chce się manipulować czasem, tj. zatrzymać go, choćby na krótko, aby przemijanie było mniej bolesne. Dlatego coraz chętniej sięgam po szkicownik czy pastele.

Na ile zmieniło się, czy też rozwinęło, malarstwo od paleolitycznych malowideł naskalnych, jak te z Lascaux i Altamiry?
No, jest jeszcze rewelacyjna jaskinia Chauveta, odkryta najpóźniej. Zmieniło się dużo i nic. Zależy jak na to spojrzeć. Często wskazuję moim studentom, na podstawie tychże malowideł pierwszych artystów, na znaczenie pierwotnego instynktu malarskiego człowieka. On jest i będzie ważny zawsze, niezależnie od epoki. Tamte malowidła i ryty skalne, nierzadko pełne ekspresji, były szczere i nacechowane artystyczną intuicją. Ci pierwsi luminarze sztuk plastycznych nie dokonywali zabiegów wtórnych, żadnego sztafażu, ale mieli to szczęście, że nie było pieniądza, a więc i krytyków, marszandów, medialnej machiny okołoartystycznej, która pompuje, lansuje i manipuluje. Sztuka współczesna jawi mi się jak deska podłogowa: z wierzchu lakier i błysk – to teoria, lansowanie, pompowanie i pic; od spodu szorstka, nieheblowana – to świadomość i zdolności artysty; grubość deski – to cała sztuka manipulacji krytyków i mediów.

Oj, nie buduje mnie ta deska. Tedy sztuka się deprecjonuje?
A nie widzisz tego?

Niestety, widzę. W każdej jej dyscyplinie.
Sztuka jest powołana do tego między innymi, aby szokować. Odnoszę się do tego z pełnym szacunkiem. Jednak nie za wszelką cenę, dla samego szoku. Oglądanie takiej czy innej wiwisekcji, bebechów, rozczłonkowanych ciał zwierzęcych, ludzkich… mnie nie interesuje, nie leży w mojej estetyce. W sztuce współczesnej jest straszny bajzel!

Brr! Nie widzieliśmy się wiele lat, Rafale. Twoje obrazy oglądałem ostatnio bodaj u Staśka Banka w BWA. To dobrych dwadzieścia parę lat temu. Tak mi się wydaje, ale moja pamięć słabnie. To cała epoka, ale widziałem dzisiaj u Jacka Krasuckiego twój prospekt. W twoich obrazach często pojawia się zagadkowa posągowa postać. To jakiś demiurg, przewodnik, narrator, czy może ty sam?
Ach, nie znoszę ekshibicjonizmu! To raczej medium niezbędne do budowania moich opowieści. Medium, które zawiaduje wyłaniającymi się sztandarami, znakami i całą symboliką. Ten zabieg jest potrzebą na rzecz klarowania moich konstrukcji. Zauważ, że często te postacie nie mają nawet rąk, co niejednokrotnie cechuje nas – ludzi realnych: niby mózg pracuje, a jesteśmy bezradni, nasze działania nie przynoszą oczekiwanych efektów, a nasze ręce, jak my sami, stają się bezproduktywne.

Zilustruję to na skróty: był Haszek, ale był też Kafka. Mnie jest bliżej do Kafki, do jego samotności, bezradności i budowanych, między nami i wokół nas, murów.

W twoim dossier znajduję bogaty i mnogi dorobek wystawienniczy, w tym sporo wystaw w Europie i poza nią. Jesteś laureatem wielu prestiżowych w świecie konkursów. Słowem: powiodło ci się.
Nie narzekam. Rzeczywiście dużo wystawiam, ale taka jest konieczność. Artysta, który uczy, musi mieć poza dorobkiem naukowym również dorobek wystawienniczy. Taki jest wymóg uczelni. Ja tylko posłusznie się doń stosuję. Co do konkursów, w rzeczy samej zdobyłem kilka nagród, ale to nie jest najważniejsze.

A co jest ważne?
Dom, żona, dzieci, praca i święty spokój. Cisza prawdziwie mnie uskrzydla.

Dziękuję za rozmowę i piwko.

dla cz.info.pl rozmawiał Wiesław Wyszyński, foto: Piotr Dłubak