Nieustający eksperyment

Jedna z barwniejszych postaci polskiej sztuki współczesnej – performer, grafik, scenograf, twórca land artów, piewca „kingsajzu” – Jarosław Koziara – w rozmowie z Dominiką Radkowską.


Co spowodowało, że odchodząc od stołu kreślarskiego i prasy graficznej, wyszedłeś w przestrzeń i zacząłeś przenosić kręgi, mandale, ryby, żaby – w wielkiej skali – na łąki, pola, do kamieniołomów? A potem propagować sztukę ziemi poprzez Land Art Festiwal?
Urodziłem i wychowałem się na wsi, więc od zawsze miałem kontakt z naturą. Mój ojciec był, i jest nadal, aktywnym pszczelarzem. Z racji tych zainteresowań rodzinnych poszedłem do Technikum Pszczelarskiego. Tam – gdy okazało się, że było zapotrzebowanie na jakieś działania plastyczne, które zrealizowałem – ktoś powiedział, że widzi w mojej pracy znamiona talentu, który można by rozwijać w uczelni wyższej.

 

koziara-jaroslaw-02
koziara-jaroslaw-06
koziara-jaroslaw-05
koziara-jaroslaw-03
koziara-jaroslaw-04
koziara-jaroslaw-01
koziara-jaroslaw-02
koziara-jaroslaw-06
koziara-jaroslaw-05
koziara-jaroslaw-03
koziara-jaroslaw-04
koziara-jaroslaw-01

Myślałem, że jest to raczej poza zakresem moich możliwości, ale spróbowałem, to zaskoczyło i zacząłem studiować sztukę. A później, kiedy już skończyłem tę sztukę studiować, okazało się, że brakuje mi natury w sztuce i doszło do fuzji tych dwóch pojęć – zacząłem uprawiać sztukę w naturze. Początkiem był taki słynny koncert w kamieniołomach w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą – „Voo Voo i przyjaciele” – ćwierć wieku temu. Zobaczyłem, że taka ogromna przestrzeń z działaniami wizualnymi dobrze robi. To był początek czegoś, co do tej pory u mnie funkcjonuje – zamiłowanie do „kingsajzu”. Człowiek czuje się wtedy wolny – duża przestrzeń i towarzyszące jej żywioły. Z tym wiąże się też jakaś niespodzianka – czy to się uda czy nie uda. To takie naturalne wyjście na zewnątrz.

Czy zetknąłeś się z twórcami, obiektami land artu podczas swoich podróży po świecie?
Miałem okazję oglądać z lotu ptaka geoglify na płaskowyżu Nazca w Peru, do których ten nurt ma bezpośrednie odniesienia.

W krótkim filmie rekomendującym Land Art Festiwal spodobało mi się, gdy przedstawiasz siebie jako przemytnika... sztuki do natury i natury do sztuki.
Fuzja tych dwóch pojęć to jest coś, „co tygrysy lubią najbardziej”. (śmiech) Natura i sztuka to dwa żywioły, które mogą ze sobą współpracować. Ich połączenie daje zaskoczenie, niespodziankę. Nie jestem w stanie przewidzieć, jak natura potraktuje moje koncepcje. Może je sponiewierać, zbezcześcić, zatrzeć, a może dorzucić coś od siebie i to jest właśnie niesamowite, że nigdy nie wiem, czym to się skończy. Od prawie dwóch lat fotografuję systematycznie pewien obiekt. On wykonuje takie figury przy udziale ludzi, przy udziale przemian naturalnych, ciągle zaskakujące. Ktoś wypali trawę, ktoś ją zgasi, urosną jakieś krzaki, przyjdą dzikie świnie i zaznaczą swój teren na białym śniegu. Układam te fotografie obok siebie i jestem ciągle zadziwiony, jaki wokół nas cały czas zachodzi performance.
To, co mi chodzi po głowie i co ciągle napotykam – w literaturze, filmie, sztuce, normalnym życiu, to, że nie ma bytów osobnych, wszystko jest ze sobą w jakiś sposób połączone, coś z czegoś wynika. To jest wielka praca zbiorowa i ja, wychodząc w naturę, staram się stępić swoje ego. Te działania może dzieją się z mojej przyczyny, ale w tym wszystkim jest praca wielu różnych podmiotów i to podkreśla, że wszystko jest jednością – i w czasie i w przestrzeni.

Mieszkasz w mieście - na lubelskiej Starówce. Nie chciałbyś żyć bliżej natury?
Lubię kontrasty. Zorganizowałem sobie leśny przyczółek i po to, żeby mi się nie znudził, bywam tam tylko od czasu do czasu. Ten ruch między byciem w mieście a pobywaniem w naturze jest dla mnie istotny. Mam pracownię w lesie, na skraju wąwozu i bardzo lubię tam zaglądać.

Twoimi dziełami są nie tylko scenografie plenerowe, ale również oprawy plastyczne spektakli teatralnych. Jak czujesz się w teatrze?
Dobrze. To jest praca na zamówienie. Ze sztuką zazwyczaj jest problem: po jaką cholerę się ją uprawia? Ona jest przecież wartością dodaną, bez której można żyć. A kiedy ktoś cię zaprasza do współpracy w teatrze, już nie musisz zadawać sobie tego pytania, tylko realizujesz zadanie, jakim jest współpraca z reżyserem i szukanie wyjścia z problemu.

Żeby powstały te monumentalne plenerowe scenografie i instalacje, również – jak w teatrze – kierujesz sztabem ludzi złożonym z krawców, ślusarzy, elektryków.
Szczególnie przy montażu sytuacja jest maksymalnie nerwowa. Zawsze będę to podkreślał, choć chyba wszyscy o tym wiedzą, że największą inspiracją dla wszelkiej maści artystów jest deadline. W pewnym momencie trzeba się zdecydować, jak to ma wyglądać ostatecznie i finał w postaci wernisażu czy premiery jest determinujący w każdym calu. Człowiek wtedy inaczej funkcjonuje, ma wysoki poziom adrenaliny i rozwiązania przychodzą w sposób błyskawiczny. Musisz decydować a vista.

Oglądając Twoje prace graficzne, widzę również te skłonności przemytnicze, np. elementy organiczne – ryby, żaby, gałęzie – poddane zasadom geometrii.
To, co zaobserwowałeś w naturze, przetworzone graficznie. Tak się dzieje od wieków, że człowiek to, co widzi, syntetyzuje w postaci znaku wizualnego. Nie wyważam otwartych drzwi, nie uzurpuję sobie tego, że to są moje znaki, bo nikt nie został zrzucony z kosmosu, tylko funkcjonuje w rzeczywistości i z niej czerpie, szuka inspiracji. Dla mnie jest nią sztuka ludowa, rodzaj zabawy ludzi, którzy mają głęboką potrzebę tworzenia. Stąd moja fascynacja transgraniczną, szeroko rozumianą sztuką ludową – z całego świata. Można się zdziwić, jakie umiejętności mają ludzie, którzy sztuką nie zajmują się profesjonalnie. Przykładem są kolamy w Indiach. To wzory usypywane z białego proszku przez kobiety każdego ranka przed progami domostw. Geometryczno-organiczne struktury mające chronić domostwo przed duchami zmarłych. Duch, który próbowałby wskoczyć do chałupy, wkręca się w ten wzór i już do domu nie wchodzi. Myślę, że człowiek ma gdzieś pod czaszką palimpsest z poprzednich wcieleń, który ujawnia się z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu.

Po niezliczonej liczbie Twoich realizacji widać ogrom pracy. Żyjesz w ciągłym pośpiechu? A może nie dajesz się zwariować i pracujesz w spokojnym tempie?
Rożnie to bywa. Jest to chyba związane z moim znakiem zodiaku. Nigdy nie interesowałem się astrologią w sposób zawodowy, ale intuicyjnie wyczuwam, że to musi mieć jakiś związek. Myślę, że cechą mojego znaku, którym jest Wodnik, jest to, że działa się w sposób dość chaotyczny, czyli jest okres niemocy, bezradności i okres przypływu mocy, kiedy nadrabia się stracony czas, pracując bardzo intensywnie. O tym mówiłem wcześniej, że kontrastowanie swojego życia na wielu poziomach jest przydatne, żeby się samemu przyglądać, jak to wygląda w takiej czy innej fazie.

Pracujesz przy pomocy komputera czy projekty powstają ręcznie?
Kończyłem szkołę, kiedy jeszcze komputery nie weszły do programu nauczania. To był moment styku. Nabyłem dużo umiejętności, które nie były mi później do niczego potrzebne. Na przykład wykreślanie znaków graficznych za pomocą grafionu, bo drzewiej to się tak robiło i to wymagało umiejętności manualnych, które później w stu procentach wyparł komputer. Ponieważ udało mi się przez kilkadziesiąt lat obronić przed komputerem, co czasami dość poważnie komplikuje mi życie, pracuję w duecie z kolegą, który komputer ma obcykany, a ja dokładnie wiem, co chcę zrobić. Używam go jako inteligentnej przystawki do komputera.

Jak Twoje dzieci podchodzą do pracy swojego taty? Inspirują się, chciałyby brać przykład? Czy uważają, że praca artystyczna jest nie tylko zabawą?
Mam troje dzieci – dwóch synków i córkę. Wszyscy chodzą lub chodzili do szkół muzycznych, o których ja nie mam zielonego pojęcia, więc matka bierze na siebie całą edukację muzyczną dzieci i ja już nie muszę się tym kłopotać. Ewentualnie robiłem okładki płyt big-bandu, w którym występowała córka. Strona wizualna muzyki może należeć do mnie, ale jako taką muzyką nie zajmuję się. Nie gram na żadnym instrumencie. Słucham muzyki i staram się z nią funkcjonować, lecz nie mam umiejętności do jej uprawiania.

Jak myślisz, dlaczego wszyscy tak się ukierunkowali muzycznie?
Chyba matka ich tak ustawiła. (śmiech) Ja nie lubię nikomu niczego narzucać, nawet, jeśli ma jakieś zainteresowania, a były właśnie plastyczne na początku szkoły podstawowej. Mogłem zorganizować wystawę, ale nigdy nie ukierunkowywałem dziecka, żeby rysowało tak czy inaczej. Freestyle.

Ciekawi mnie taka kwestia praktyczna: co dzieje się później z Twoimi pięknymi, kolorowymi, wielkimi obiektami, które żyją chwilę w przestrzeni podczas wydarzeń kulturalnych - czy masz dla nich jakiś „dom”?
Ten leśny dom został po to też zrobiony – jako miejsce pracy i jako magazyn na te cudowności, bo zawsze jest żal wyrzucić coś, nad czym pracowało się parę miesięcy. Człowiek zarasta tym całym badziewiem, które wyprodukował i od czasu do czasu przydaje się jakiś środek przeczyszczający, który rozprowadza rzeczy po ludziach, bo inaczej można się zakisić. Mam dużo rzeczy, które mają już parę lat. Można czasem coś niecoś przerobić
i tak też bywa.

Niedawno mogliśmy oglądać Twoją wystawę w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie, brałeś również udział w wystawie zbiorowej Elementa Artis w Konduktorowni, poruszającej problem kryzysu wartości. Jaką wymowę miała Twoja praca?
Nie robiłem prac w nawiązaniu do myśli przewodniej wystawy. Organizatorzy dopasowują do swoich idei pewne rzeczy funkcjonujące w ich świadomości. Wspólnym ogniwem tej ekspozycji jest traktowanie natury przez człowieka. Moja praca to jeden z land artów. Powstał w ciekawej 100 hektarowej przestrzeni w środku Lublina, pozostałej po wojskowym poligonie, która przez kilkadziesiąt lat była kanałem napowietrzającym miasto. To coś takiego, jak Central Park w Nowym Jorku, czyli wrzuta natury w środek struktury miejskiej. Decyzją Rady Miasta teren ten został częściowo przekazany pod zabudowę deweloperską, mimo protestów ekologów, mieszkańców. Do stworzenia land artu wykorzystałem okres patu między inwestorem a przeciwnikami inwestycji. Już za chwilę ta przestrzeń zostanie w dużej części zabudowana osiedlami.

Dwa-trzy miesiące temu zrobiłem też wystawę z dwunastoletnim chłopcem. Zachwyciły mnie umiejętności tego młodego człowieka, który poprzez swoją inność wykreował swój świat i tworzy zwierzęta, zarówno istniejące w naturze, jak wymyślone. Robi to w sposób maniakalny – mając lat dwanaście, stworzył tych form kilkaset. Są one na bardzo wysokim poziomie sztuki manualnej. Powstają najpierw z gliny, potem zdejmowana jest forma i wypełniana papier mache. Wymaga to gigantycznej pracy. Zaproponowałem mu wspólną wystawę. Te zwierzęta były umieszczone na biblijnej arce, a wokół były moje prace. Wymowa była taka: musimy mieć świadomość, że aktywność człowieka zmierza do katastrofy, o której wielu naukowców głośno mówi, ale gros ludzi nie dopuszcza tego do świadomości i mimo, że fakty są nieubłagane, to… jak Titanic tonął, to wciąż orkiestra grała. Nie chciałbym, żeby tak było, ale może się tak zdarzyć, że ludzkość dokona samozagłady. Może natura, jak zwykle, się odbuduje, ale jeśli wcześniej nie zastanowimy się głęboko nad tym, co dzieje się wokół nas, to może z tego wyjść coś niedobrego. W takim sensie możemy mówić tutaj o pewnego rodzaju kryzysie wartości.  

Czy takie sytuacje wystawowe, kiedy Twoja sztuka użytkowa wchodzi do galerii i zawisa na ścianach, często się zdarzają?
Rzadko, bo ja do tego nie dążę. Bez naszego udziału mało rzeczy się dzieje. Jeśli ktoś chce występować w galerii, to musi o to zabiegać. A ja sobie to totalnie odpuściłem. Ewentualnie, jak ktoś do mnie zadzwoni, to – może przez brak asertywności – czasem się na takie rzeczy zgadzam, ale bardzo rzadko występuję w galeriach. Dla mnie jest to nienaturalna przestrzeń, chociaż gromadzę dokumentację różnych działań.

Czyje rysunki masz na bluzie?
Aaa, to żona mi kupiła taką bluzę. (śmiech) Autor rysunków: Basqiuat. Dawno nieżyjący grafficiarz, którego prace sprzedają się po parę milionów dolarów.

Przy tak wielkiej pasji do sztuki i ciągłej pracy przy niej, czy masz inne zajęcia, które również lubisz?
Moja działalność artystyczna jest na tylu frontach, że organizuje mi 100 procent rzeczywistości, więc wszystkie moje zajęcia związane są ze sztuką.
W działaniach artystycznych odbywam podróże we wszystkich możliwych kierunkach. Nie sublimuję swoich umiejętności w jednej materii. To jest bardzo nieprofesjonalne i niedojrzałe, ale taki rodzaj aktywności nie jest rzadki. Ktoś nie mieści się w określonych ramach i nie może sobie pewnych rzeczy odpuścić. Myślę, że jeżeli spożywamy z różnych miseczek, mamy może lepszy wgląd w rzeczywistość, pewne rzeczy nie są schematyczne, otwierają się nowe przestrzenie. To taki nieustający eksperyment. Porównuję to z poszukiwaniem złota: można drążyć jeden dołek coraz głębiej i coraz bliżej jądra ziemi, a można latać jak głupi, kopać tu i tam, a szanse, że coś się znajdzie są podobne. (śmiech)

Jak wyglądała pierwsza edycja Land Art Festiwalu w 2011 roku? Jak zaraziłeś tą ideą artystów, którzy wzięli w nim udział?
To miało wtedy zupełnie inny charakter, udział brało jedynie trzech artystów – Artur Klinau z Białorusi, Myroslav Vayda z Ukrainy i ja. Każdy realizował swoją dość monumentalną pracę. Nie miało to takiego charakteru festiwalowego, jak teraz.

Nie było jeszcze publiczności, zwiedzania obiektów, towarzyszących koncertów...
Robiłem wtedy land art „Ryby” na granicy polsko-ukraińskiej. Okazuje się, że taka rzecz zrobiona na jakimś zadupiu, na końcu świata, cały czas promieniuje. Tego już dawno nie ma, ale jest idea. Co roku odbieram reakcje na ten temat. Ostatnio pewna pani z Niemiec umieściła tę pracę w jakimś folderze, wcześniej była na wystawie we Francji, w Lyonie, interesowała się nią także japońska telewizja. Rzeczy robione na końcu świata, o których nikt nie powinien wiedzieć, hulają po świecie. To jest w pewnym sensie współczesny język sztuki. Taki, który przekracza granice, a jednocześnie na miejscu, ze względu na zmianę władz, jest czymś niepotrzebnym. Trudno być prorokiem we własnym kraju, a tym bardziej w województwie. Nie jest wykluczone, że wrócimy do tej kameralnej formuły.

Jeśli nie będzie dotacji...
Możliwe, że będziemy musieli ogłosić formułę „low budget show” i określić warunki jako sytuację kryzysową, w której każdy realizuje, co chce, na własny rachunek. To może być nawet zabawne. Festiwal nie musi umrzeć. Czasami kryzysowe sytuacje wnoszą świeży powiew. Może lepiej, kiedy jest czegoś za mało, niż za dużo.

Dziękuję za rozmowę i życzę pomyślnego rozwoju zdarzeń.

dla cz.info.pl rozmawiała Dominika Radkowska, foto: Piotr Dłubak