Czterdzieści i cztery

Z zespołem Tides From Nebula spotkaliśmy się w rocznicę urodzin Jima Morissona i śmierci Johna Lennona, w dniu 44 koncertu TFN. Ciekawe czy tak znamienne cyfry będą miały wpływ na przebieg dzisiejszego koncertowego wieczoru...

To Wasz drugi koncert w Częstochowie. Czy pamiętacie swój pierwszy występ  w Mieście Świętej Wieży?
Tak, pamiętamy. Jest to w pewien sposób wyjątkowe miejsce. Wszędzie mamy dobre frekwencje, a tu setki nie dobiliśmy, więc wszystko przed nami. Ale koncert był fajny. Dlatego będziemy tu wracać.

Po zeszłorocznym koncercie TFN znalazłam się w innym wymiarze muzycznej czasoprzestrzeni, w teatrze muzyki, gdzie jako widz przeżyłam werbalny orgazm.

Wasze występy to nieziemskie emocje, niepowtarzalna atmosfera, profesjonalizm, przestrzenne dźwięki, jakby z innej planety. Podczas obecnej trasy  gracie niemal dzień po dniu. Co Wam daje taką siłę na scenie?
My generalnie lubimy grać naszą muzykę, nasze numery - to jest dobra zabawa. Nie nudzimy się na scenie. Jeżeli są już jacyś ludzie to już jest fajnie, jest napęd. Odbiór publiczności daje nam siłę. Gdybyśmy mieli grać dla pustych sal, to by nam się znudziło po trzech razach, a w tym momencie to jest nasz czterdziesty czwarty, przedostatni koncert podczas tej jesiennej trasy. Po Częstochowie gramy jeszcze tylko w Lublinie, ale dalibyśmy radę grać dalej, mamy jeszcze siłę. Fizycznie wbiliśmy się w trasę i nauczyliśmy się w niej żyć, nie traktować tego jako okres do przeczekania, ale wyciągać z tego, to co najlepsze.



Uważam, że sukces Tides From Nebula w naszym kraju jest pewnym ewenementem. Tworzycie muzykę, którą trudno posądzić o komercyjny potencjał, nie posiadacie wokalisty, który podaje wszystko niejako na talerzu, Wasze kompozycje nie mają zapadających w pamięć refrenów. A jednak z każdym rokiem zyskujecie coraz więcej fanów, którzy wypełniają kluby w kraju i za granicą. Na czym polega Wasz fenomen?
Nie nam to oceniać, ale może właśnie dlatego, że jesteśmy trochę inni, zespołów z wokalistą jest dużo, a my jesteśmy unikatowi. Gdy już graliśmy, zostaliśmy zaszufladkowani w muzyce post rockowej, nie bardzo mając pojęcie co to za wytwór, tym samy stoimy nieco z boku tej post rockowej sceny. My robimy naszą muzykę tak jak nam się to podoba, bez szufladkowania się, dzięki czemu może udaje nam się uzyskać niepowtarzalny, oryginalny efekt, którego nie znajdzie się w trzydziestu innych kapelach określanych mianem tego gatunku. Znaczy mam nadzieje, że tak jest…

Do realizacji całego przedsięwzięcia jakim było wydanie drugiego krążka w Waszej karierze przyłączył się w roli producenta Zbigniew Preisner. Wnioskuję, że współpraca z tak wielkim kompozytorem była dla grupy bardzo cennym doświadczeniem.
Samo spotkanie z takim człowiekiem, kompozytorem było dobrą lekcją dla nas. Cały proces nagrywania płyty dużo nam dał, bardzo nas wzbogacił. Dzięki tej współpracy na pewno staliśmy się lepszymi muzykami, bo pracowaliśmy na 150%, ale i dużo dostaliśmy od niego wskazówek, uwag. To taka bezcenna lekcja, kupić się tego nie da. Jeszcze nie raz odczujemy to ile się wtedy nauczyliśmy. Co prawda, od razu pokazał kto tu rządzi, ale i powiedział, że ceni nas, jako muzyków niewykształconych, bo jesteśmy samoukami, przez co mamy świeże spojrzenie na muzykę (nomen omen Zbigniew Preisner sam jest samoukiem przyp. red.). Za przykład podawał nam Davida Gilmour'a, który też jest samoukiem i często grając na gitarze nie wie co gra, po prostu coś tam gra, ale jak już gra to ja pierdole (cyt.). Preisner wpoił nam zasadę, że wcale nie trzeba mieć kompleksów z tego powodu, że nie mamy wykształcenia muzycznego, że to się nie liczy tak naprawdę, że ważny jest efekt. Nie jesteśmy specjalnie fanami technicznego grania. Naszym zdaniem muzyka wirtuozerska wcale nie musi być bardziej popularna od tej prostej.



By odciąć się od codziennego otoczenia część kompozycji na swój drugi krążek Eartshine stworzyliście w górach, w nowym, inspirującym dla Was otoczeniu. Jakie tło jest inspiracją do powstającego trzeciego albumu?
Wyjechaliśmy w góry na krótko i tam powstała część muzyki. Później wróciliśmy do sali prób, ale już co innego mieliśmy w głowach, ale generalnie ten wyjazd był dla nas bardzo ważny, bo się dzięki niemu zresetowaliśmy, na chłodno pomyśleliśmy jak ta płyta ma wyglądać i uporządkowało nam się wszystko w głowach. Nasza trzecia płyta dopiero powstaje, więc trudno mówić nam o jakiejkolwiek inspiracji, bo może się tak zadziać, że nagle wejdziemy do studia, nagramy dwie kobyły po dwadzieścia minut i będzie po sprawie. Reasumując można tylko powiedzieć, że druga płyta była zimowa, chłodna, trzecia z całą pewnością będzie wiosenna, cieplejsza. Dużo się zmieni jeżeli chodzi o klimat, dużo bardziej będzie się różniła trzecia od drugiej, jak druga od pierwszej. Będzie dużo nowych brzmień, będzie to z całą pewnością album jeszcze bardziej dynamiczny i niekoniecznie bardziej gitarowy.

21 września miała miejsce premiera Waszego najnowszego kawałka Hollow Lights. Czy będziemy mogli usłyszeć go dzisiejszego wieczoru?
TAK. Choć całą trasę gramy w okrojonym składzie, ponieważ Adam (Waleszyński przyp. red.) ma pewne problemy zdrowotne, ale to kwestia czasu, nic groźnego i w przyszłym roku wszystko wróci do normy i znów będziemy grali we czterech, to staramy się dawać pełnowymiarowe koncerty, z dużymi setami. Brak Adama wypełniamy pewnymi sztuczkami, niektóre partie są grane przeze mnie, niektóre grane są przez Maćka, poza tym zabawki takie jak lupery, pedalboardy, ale generalnie jak ktoś nie wie, że gramy we czterech, to jeżeli chodzi o brzmienie to nie dostrzegają różnicy. Tylko wizualnie się to różni, brakuje czwartego, poza tym Adam zawsze bardzo ekspresyjnie gra i to jest ten największy ból, ale jeśli chodzi o muzykę to koncerty nie tracą na wartości.

27 i 29 listopada graliście jako suport przed Marillion. Czy już zdążyliście ostygnąć po tym gigu?
Tak, graliśmy, jakoś tak wyszło. Tzn. jesteśmy zaszczyceni, że mogliśmy zagrać przed Marillion, ale trudne są koncerty, na których się gra jako support przed wielką gwiazdą, bo publika nas nie zna i wychodzimy jako debiutanci, którzy w ciągu pół godziny muszą do siebie przekonać przybyłych. To trochę jak cofnięcie się w czasie. Poza tym podczas takiego występu jest mało czasu, nie ma tak, że można się wyciszyć przed koncertem, wychodzi się i gra, nie ma okazji, żeby się wyluzować, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, trzeba być bardzo grzecznym, nie przeklinać i sympatycznie się uśmiechać do wszystkich… To jest nie lada wyzwanie, to też ma swój urok, trochę jak na festiwalu, trzeba się pokazać jak z najlepszej strony, przy tym się dobrze bawiąc i liczyć na to, że to coś dało.



A kto Wam załatwił to granie?
Nie wiem. A nie, wiem, ale nie powiem. Na pewno nie Fisz.

Koniec roku zawsze skłania do podsumowań i planów na przyszłość. Jak według Was wypada bilans TFN i jakie macie oczekiwania na 2013 rok?
Tak ze 400 zł, na prezenty świąteczne wystarczy. Zdecydowanie mijający rok był taki, że musieliśmy go sobie sami mocno zagospodarować. Niby był to rok, w którym nic się nie działo, a zagraliśmy ponad 70 koncertów, w tym z Hey, Coma, Blindead, jakieś festiwale po drodze, koncert na Męskim Graniu. Ponadto zaczęliśmy pisać materiał na nową płytę i właściwie nie mamy czasu na nic. Także od stycznia 2013 roku dajemy sobie pełen luz, aż do czerwca odpuszczamy koncerty i skupiamy się tylko na płycie, bo musi to być nasza najlepsza płyta.

Dla cz.info.pl z zespołem Tides From Nebula rozmawiała Karina Balska, foto: archiwum zespołu.