Koszt uszczęśliwiania dzieci

Powinniśmy się przyzwyczaić, że nie ma poważnych różnic między lewicowym a prawicowym populizmem. Jeden i drugi operuje samozachwytem nad wizjami wydawania cudzych pieniędzy na cudze potrzeby. Wizje są piękne i kolorowe, jak sny po zakazanym ziółku, w rzeczywistości chodzi w tym bardziej o przejęcie cudzych pieniędzy na swoje potrzeby.

Umyka nam sens kampanii wyborczej do samorządów. Sprowadzono ją do rozrośniętego sondażu partyjnego, tak jakby radnymi w Częstochowie miał zostać Tusk, Kaczyński lub Hołownia. Tradycyjne przywiązania starszych ludzi do porządku, czyni faworytem obecnie panującego prezydenta. Na przedstawicieli niepartyjności patrzy się jak na sympatycznych amatorów, których można lubić, lecz nie warto im powierzać władzy. Taki klimat, zatem poważnych sporów programowych się nie spodziewajmy. Wybierzemy sobie nieznanych „onych” na radnych po to, by na nich psioczyć i skarżyć się jak karleje nasze „miasteczko”.

Nie narzekajmy na niski poziom świadomości obywatelskiej. Populizm uzależnia, czyni nas bezwolnymi, wmawia, że samodzielnie, bez zbawczych pomysłów centrum, nie jesteśmy w stanie nawet sznurówki w bucie zawiązać. A skoro jesteśmy nieudacznikami, to bez protestów przyjmujemy zawłaszczanie przez centrum monopolu decyzyjnego w sprawach, które powinny być przedmiotem lokalnych uzgodnień. Możemy sobie żmudnie ustalać, jak zagospodarować przestrzeń Kiedrzyna, ale i tak urzędnik, jedną decyzją, ten kompromis wyrzuci do śmieci, bo mu się uwidziała jakaś droga czy tory kolejowe. Możemy mówić o poprawie bezpieczeństwa, ale tu ponad samorządem stoi policmajster warszawski, co lepiej wie co nam potrzebne.

Kampania samorządowa nie dotknie jednej z najważniejszych dla samorządów sprawy: edukacji. Monopol na uszczęśliwianie naszych dzieci przejęło centrum, władzom lokalnym powierzając niewdzięczną rolę właściciela bazy materialnej i płatnika wynagrodzeń zatrudnionym w oświacie. W granicach tych kompetencji władza samorządowa czuje się tak jak kamienicznik w PRL; nie mógł decydować komu i za ile wynająć może mieszkania, za to odpowiadał za stan budynku, władza, jego kosztem, uszczęśliwiała ludzi, w myśl hasła „mieszkanie prawem a nie towarem”. Edukacja w Polsce jest prawem, a nawet obowiązkiem, w dodatku jest „bezpłatna”, co zwalnia „uszczęśliwiaczy” z liczenia kosztów.

Kiedy, w XIX w., rozwój edukacji państwowej w Prusach okazał się skutecznym wzmocnieniem siły państwa; model ten upowszechnił się w całej Europie. W związku z tym chłopi z Krasic lub Przyrowa, obowiązkowo musieli złożyć się na utworzenie szkoły i zapłacenie nauczycielowi. Ten po kontrolą naczalstwa pracowicie rusyfikował polskie dzieci, ucząc je cyrylicy i adorowania Batiuszki-Cara. Była to z punktu widzenia kolonizatorów bezpłatna edukacja, bo jej koszt nie ponosiło państwo, lecz oświecani chłopi. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten ruski model trzyma się mocno. My płacimy, lecz nie mamy nic do gadania, w sprawie kto, jak i czego uczy nasze dzieci lub wnuki. Skutecznie nam wmówiono, że w tych sprawach nie jesteśmy kompetentni; czyli za głupi na wychowywanie własnych latorośli.

To narzucone opiekuństwo odczuwamy w różny sposób. Wiemy, że twórcze ambicje anonimowych ekspertów lub lobbystów, napakowały obfitością podstawy programowe; nie sposób ich zrealizować w czasie 40 godz. tygodniowo. Gdyby tu chodziło o fabrykę gwoździ, gdyby szef narzucił normy niewykonalne w „ustawowym” czasie pracy, byłby krzyk, wrzask, strajk, mordobicie. A co mogą zrobić uczniowie i rodzice ? Krzyczeć ? Na kogo ? Nie na nauczyciela, który jest w podobnym stopniu ofiarą narzuconych odgórnie „norm” programowych. Strajkować? Jest obowiązek szkolny, odmawiający chodzenia do szkoły trafić może do pudła. Mordobicie? W naszej rzeczywistości winnych chroni przywilej anonimowości. Nie przyznano kompetencji dyskutowania o programach szkolnych ani radom samorządowym, ani parlamentowi; nawet minister bardziej firmuje cudze decyzje, niż jest ich twórcą; komu zatem w ryja strzelić...

Przeżyłem bezpośrednio, lub za pośrednictwem moich dzieci i wnuków, ponad 50 lat różnych reform edukacyjnych. Pamiętam Kuberskiego, jak za Gierka na wzór sowiecki chciał tworzyć 10-latki, uczestniczyć musiałem w eksperymencie Hantkego, gdy tworzył na wzór zachodni gimnazja, a potem w recydywie gierkowszczyzny wdrażanej przez Zalewską. Na tle tych rozmaitych kreatur pan Czarnek nie jest wyjątkowym szkodnikiem. Ot, taki Dyzma, bardziej cham niż ideowiec. Owszem, względy wychowawcze wskazują, że chama trzeba od dzieci odizolować. Ale przesadą jest wprowadzanie kolejnych refolucji pod hasłem antyczarnkowym. Pani ministra (tak chce się zwać) Nowacka, widzi w tej refolucji przejście od średniowiecza do oświecenia. Nie jest to argument przekonujący: w średniowieczu budowano w miarę przyzwoite szkoły kształcące Kopernika i jemu podobnych; w oświeceniu KEN kradła bezczelnie i ponad miarę, nie przejmując się nauczaniem. Pal jednak licho historyczne analogie. Jako rodzice i dziadkowie czujemy, że szkoła dziś potrzebuje spokoju, a nie kolejnych refolucji prowadzących do rozhuśtania nastrojów i dodatkowych obciążeń psychiki uczniów.

Co bowiem uczyniono i w jakiej kolejności? 1) zadeklarowano 20% podwyżkę płac nauczycieli 2) obiecano zwolnienie dzieci z obowiązku odrabiania prac domowych 3) obiecano zmniejszenie materiału programowego od 1 września 2024 r o 20% 4) rozpoczęto dyskusję o liście lektur obowiązkowych 5) zapowiedziano otwarcie szkół na ngo-sy 6) rozpoczęto wdrażanie tzw procedur chroniących dziecko przed przemocą 7) zapowiedziano darmowe „zdrowe” posiłki w szkołach, poprawienie dostępu do psychologa i stomatologa... Może coś tam jeszcze, w ramach uszczęśliwiania dzieci zadeklarowano. Tyle wystarczy, by upowszechnił się widok w krajobrazie zdesperowanych osób, podskakujących ze słowem shitt, shitt, shitt na ustach... Tak wyglądają dyrektorzy szkół i naczelnicy gminnych wydziałów oświaty. Populiści bowiem nie widzą przeszkód w realizacji swej szlachetności; urzędnicy odpowiedzialni na poziomie lokalnym muszą swą szlachetność konfrontować z rzeczywistością.

Dla większości gmin wydatki na oświatę to ok 50% ogółu wydatków budżetowych. Subwencja z budżetu państwa pokrywa jedynie ok 70% wydatków na płace nauczycieli. Przyjęto niegdyś, że koszty samorządów dotyczyć miały tylko utrzymania bazy materialnej szkolnictwa. Kolejne refolucje zniszczyły tą umową; wydatki na oświatę stały się workiem z kamieniami pogrążającymi finanse samorządów. Zadeklarowana 20% podwyżka płac, bez ponownego przeliczenia subwencji, pogorszy stan katastrofy, wymusi ograniczenie innych usług publicznych świadczonych przez samorządy. Radę dadzą sobie piękni i bogaci; stać na dofinansowanie podwyżek Warszawę lub Sopot, ale nie Częstochowę.

Refulucje rujnowały finanse samorządowe nie tylko kosztem płac nauczycieli. Reforma wprowadzająca gimnazja kosztowała nasze miasto ponad 100 mln zł inwestowanych w dostosowanie bazy edukacyjnej. Kilkadziesiąt milionów złotych musiano wydać na wymogi związane z obniżeniem obowiązkowego wieku szkolnego; jeszcze wyższy był koszt likwidacji gimnazjum i powrotu do 8 klasowej szkoły. Owe wymuszone inwestycje realizowane musiały być kosztem ogólnej troski o stan bazy oświatowej. A tu równolegle centrum podwyższało wymogi, jakie spełniać musi placówka oświatowa by zapewnić bezpieczeństwo, ochronę przeciwpożarową, ochronę sanitarną itp. Mamy szczęście, że straż pożarna, policja, sanepid, inspekcja BHP liberalnie „przymyka oko”. Gdyby trzymać się przepisów to blisko 1/3 szkół i przeszkoli częstochowskich została by zamknięta. Nie czarujmy rzeczywistości? Najnowsze budynki szkolne w Częstochowie budowano w latach 90-tych XX w.; jeszcze korzystać musimy z gmachów budowanych wg norm lat 20-tych XX w. Nie da się tych archaicznych obiektów zapacykować farbą, poustawiać w nich komputery i udawać nowoczesność.

Centrum narzuca standardy techniczne, lecz przezornie milczy o standardach edukacyjnych. Subwencja oświatowa naliczana jest w modelu z lat 80-tych XX, zakładającego, że w klasie szkolnej może się uczyć 40 uczniów. My rodzice, nauczyciele, urzędnicy lokalni, radni itd. wiemy, że to patologia. W klasie szkolnej może przebywać 40 uczniów, ale nie sposób tylu ich uczyć. Dlatego tam, gdzie komuś zależy na nauce (np. lektoraty języków obcych), dzieli się klasy na grupy do 20 osób. Aspiracje rodziców kształtuje konkurencja ze szkół prywatnych; tam w 15-osobowej klasie nauczyciel ma z każdym kontakt osobisty, potrafi indywidualnie pracować z różnorodnie uzdolnionymi jednostkami. Jakieś wymyślane procedury antyprzemocowe, nie zdadzą się na nic, póki nadmierna liczba uczniów w klasach uniemożliwia indywidualny kontakt wychowawcy z uczniem.

Postawić też trzeba pytanie o zniszczony przez centralizm etos zawodu nauczycielskiego. Zbudowano, konsekwentnie od czasów PRL, model nauczyciela-funkcjonariusza państwa zobowiązanego do przekazywania uczniom określonego przez centrum zakresu wiedzy specjalistycznej. Do takiej funkcji zawodowej przygotowują szkoły wyższe, taka jest kreowana przez ministerstwo, taka jest wymuszana i nadzorowana przez kuratorium. Nauczyciel historii lub biologii, jeśli nie leży to w jego, określonych umową, obowiązkach, nie czuje się obligowanym do wychowywania dzieci, lecz do wbicia w ich głowę, że bitwa pod Chocimiem była w 1621 r., a żaba jest płazem, a nie rybą. Dziecko nie wyniesie z lekcji historii i biologii wiedzy, jakie zachowania w naszym społeczeństwie są nieprzyzwoite; za to zdobędzie szereg innych, całkowicie zbędnych informacji.

To poczucie nadmiaru zbędności powoduje niską samoocenę, a tym samym frustrację nauczycieli. Obserwują centralną dyskusję nad zmianami programowymi, wiedząc, że ich o zdanie nikt nie zapyta. 20% ograniczenie programu brzmi „marketingowo”, ale co znaczy w praktyce... Jeśli przez te 20% zmniejszą o 1/3 ilość godzin historii, wywalając na śmietnik HiT, to nauczyciel łatający swój budżet pracą w dwóch, będzie musiał dorabiać w trzech szkołach. Jak takie wędrowanie umocnić ma wychowawczą funkcję placówek oświatowych? Frustrację pogłębiać może spodziewana inwazja „tolerancjonistów”, czyli „wujków dobra rada” spragnionych pobierania wynagrodzenia, za pouczanie nauczycieli, jak wychowywać dzieci.

Mam więc dwie propozycje. Pierwsza – żadnych refolucji. Zacząć trzeba od podstaw, od opisu stanu rzeczywistego, policzenia kosztów. Dopiero się jak to wszystko pozbiera i policzy, określić można – na jaką usługę edukacyjną stać polskie państwo... Unikajmy bajek, że jak się Czarnka usunie, to rzeczywistość się ubarwi; unikajmy zaklęć, bo od nich materia się nie zmienia. Ostrożnie też z deklaracjami o „bezpłatności” i „równym dostępie”; bo ten socjalizm w praktyce służy finansowaniu przez biednych usług kierowanych do bogatych. A jak ktoś ma wielkie wizje, niech zmieni gatunek tytoniu…

Druga propozycja: zróbmy rewolucję. System finansowana szkół można zbudować na zasadzie bonu edukacyjnego; rodzice sami wybierają szkołę, bon pokrywa standardowy koszt nauczania. Centralne wymogi programowe ograniczmy do 20%, reszta programu nauczania może być propozycją szkoły (lub jej właściciela) dostosowaną do potrzeb edukacyjnych usługobiorców. Nie jesteśmy już na tyle głupi, by nie wiedzieć jaka wiedza jest naszym dzieciom potrzebna. A jako rodzice jesteśmy bardziej odpowiedzialni za przyszłość naszych dzieci, niż jacyś eksperci z centrum, którzy nie odczuwają bólu swoich pomyłek.

Dwie propozycje, ale wyboru i tak nie mamy żadnego. Uszczęśliwiacze naszych dzieci nie pozwolą, by głupi naród dyskutował nad sprawami wymagającymi ich, nadprzyrodzonej, eksperckiej wiedzy.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa