Ośli upór i takowa pokora

Zbyt dużo niewiadomych, by cieszyć się beztrosko zwycięstwem demokratycznej opozycji i świętować koniec „państwa PiS”. Korzystać mogę z przywilejów „boomera”, tłumacząc młodszym, że życie nie zna łatwych i prostych rozwiązań. Porównywano ostatnie wybory do tych z 1989 r., porównajmy więc także ciąg dalszy.

Wola ludu, 4 czerwca, była jednoznaczna; ale realia polityczne umożliwiały „solidarnościowej” opozycji zdobyć jedynie 1/3 miejsc w Sejmie oraz zdominować Senat, mający bardziej dekoracyjny niż rzeczywisty wpływ na zmiany polityczne. Władza pozostawała w rękach starego aparatu, w szczególności w osobistej dyspozycji Wojciecha Jaruzelskiego. Mógł on zaakceptować wyniki wyborów, mógł także odrzucić je wsadzając wybranych posłów do obozu internowania. Nie było możliwości, by siłą rewolucji obronić demokrację, choć o takiej możliwości przekonują do dziś różni mitomani i mitotwórcy, których radykalizm i odwaga urosła niespodziewanie po likwidacji SB.

Doprowadzenie do normalności, bo tak rozumieć należy system demokratyczno-liberalny, musiało być procesem łączącym nieustępliwość w dążeniu do celu z kompromisem w doborze środków. Trzeba było krok po kroku przełamywać opór materii, a sytuacja – załamanie gospodarcze – nie sprzyjała cierpliwości. Trzeba było mieć upór osła, by zmieniać to co możliwe, konieczne i wymagające natychmiastowych działań; trzeba także zachować oślą pokorę, by odkładać na później zmiany w sferach, gdzie opór materii był zbyt silny. I trzeba było mieć mądrości Mazowieckiego, by rozróżnić jedno od drugiego.

Opozycja 15 października zdobyła większość w Sejmie, ale nie aż taką by odrzucić weto Prezydenta, nie aż taką by zmienić Konstytucje. „Nienormalność” wprowadzona przez PiS doprowadziła do degradacji roli parlamentu, do obudowania „woli partii” szeregiem instytucji niezależnych od woli większości sejmowej, ale zależnych od lidera PiS. Wśród tych instytucji są kluczowe dla funkcjonowania państwa: Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Krajowa Rada Sądownicza, prokuratura, służby specjalne, Krajowa Rada Radia i TV, Narodowy Bank Polski. Od Prezydenta RP zależne są zmiany kadrowe w siłach zbrojnych, a także nominowanie przedstawicieli Polski w instytucjach UE. Dodajmy do tego zabagniony system finansów publicznych, powodujący, że 1/3 wydatków nie podlega kontroli parlamentu. Być może dopiero w styczniu przyszłego roku nowy premier pozna rzeczywistą wielkość zadłużenia powstałą na skutek „funduszowego” zbrojenia wojska; a co gorsze nie będzie mógł wycofać się z przyjętych zobowiązań, nawet skrajnie niekorzystnych dla Polski.

Takie są realia, ale one nie zwalniają z odpowiedzialności; tak jak nikt nie zwolnił z odpowiedzialności Tadeusza Mazowieckiego w 1989 r. Wobec pierwszego „solidarnościowego” premiera też urosły nierealne oczekiwania; wierzono, że szybko, łatwo i bezboleśnie stworzy z Polski drugą Szwecję. Zarzuty w tej sprawie ze strony domorosłych zbawicieli świata do dziś są upowszechniane. Mazowiecki, Balcerowicz, Wałęsa, zapłacili wysoką, osobistą cenę za odwagę przyjęcia odpowiedzialności za wprowadzanie rozwiązań słusznych i niezbędnych, choć niepopularnych. Obecne pokolenie polityków uwiedzione zostało mirażem populizmu; czy stać ich będzie na odpowiedzialność…

Miraż populizmu tworzy iluzję łatwych rozwiązań i łatwego życia. Także łatwego życia polityków. Można zrezygnować ze zmian niezbędnych, za to wygodnie umościć się w butach poprzedników. Rozbudowany przez PiS etatyzm jest pokusą dla karierowiczów wszelkiej ideowej maści. Nie ma tu istotnej blokady instytucjonalnej, tysiące dobrze płatnych posad w państwowych koncernach czeka na partyjnych aparatczyków gotowych sprawdzić się w gospodarce. Hasła propagandowe, o wprowadzaniu sprawiedliwości dziejowej lub racjonalnego technokratyzmu, osłonią nową pogoń za łupami.

Ta łatwość dotyczy także tzw. mediów publicznych. Triumfalistycznie obiecywane szybkie zmiany w TVP mogą zostać zablokowane siłą Prezydenta RP lub Trybunału Konstytucyjnego. Co wtedy? Może zgniły kompromis pozwalający PiS podzielić się z PO lub Lewicą służalczością tzw dziennikarzy? Nam społeczeństwu, być może, zależy na obiektywnym przekazie i wysokiej, kulturalnej jakości programu; im – politykom – na dobrej trąbce grającej fanfary ku czci. Moim prywatnym zdaniem problemu mediów publicznych już nie ma. Pan Kurski udowodnił ich zbędność, a nawet szkodliwość. Wystarczy nie robić nic, grono chętnych by płacić abonament wygaśnie, Poczta Polska zajęta własnymi problemami nie będzie chciała być egzekutorem tego quazi-podatku; reklamodawcy nie będą zainteresowani telewizją o malejącej oglądalności, a w Sejmie nie przejdzie ustawa zapewniająca TVP dotację budżetową. W obecnym stanie media publiczne są skazane na upadłość i nie ma racjonalnych argumentów przemawiających za ich ratowaniem. Czas rozpocząć dyskusję, co robić potem, po ich likwidacji.

Znacznie trudniejsze jest odejście od praktyki państwowego socjalizmu w gospodarce. Nie chodzi tu tylko o zmianę prezesa Orlenu, czy zatrzymanie kilku najbardziej absurdalnych i kosztownych inwestycji, typu CPK. Istotniejsze jest samoograniczenie władzy polityków, przekonanie, że państwo powinno być aktywnym i skutecznym regulatorem, a tej funkcji nie wolno łączyć z bezpośrednim zarządzaniem. Nie geniusz urzędników, lecz mechanizm rynkowej konkurencji wymusza obniżenie cen, poprawę jakości, zwiększenie innowacyjności i kreatywności w gospodarce. Orlen jest niebezpieczny dla naszych kieszeni, bo jest supermonopolistą, nowy prezes tak samo będzie drenował nasze portfele, korzystając ze swej pozycji rynkowej. Chcemy się przed tym bronić, więc wymuśmy na państwie regulacje antymonopolowe. Zrozumieć można depresję polityków, gdy utracą część władzy, nie będą mogli decydować o cenie benzyny, mleka ani mieszkań...Który poseł rozumie, że jego zadaniem jest robienie dobrego prawa, a nie robienie dobrze wyborcom... I który wyborca to zrozumie… Nie ma jednak racjonalnego powodu by konsument płacić miał za dobre samopoczucie osobników wierzącym, że dzieci przynosi bocian, a pieniądze na dzieci prezes wraz z ministrem.

Wyzwaniem bardzo bliskim są wybory samorządowe. Czas jasno powiedzieć, po tym PiS-owskim okresie nienormalności samorządu terytorialnego już nie ma. Są nazwy, pieczątki, tytuły przysługujące władzy; ale nie ma samorządności zgodnej z art 16 Konstytucji RP. Ogół mieszkańców jednostek zasadniczego podziału terytorialnego stanowi z mocy prawa wspólnotę samorządową. Samorząd terytorialny uczestniczy w sprawowaniu władzy publicznej. Przysługującą mu w ramach ustaw istotną część zadań publicznych samorząd wykonuje w imieniu własnym i na własną odpowiedzialność. Ordynacja wyborcza i ograniczona liczba radnych powoduje, że ogół, a przynajmniej znaczna część mieszkańców tworzących wspólnotę samorządową, nie jest reprezentowana w wybieranej radzie. Samorząd, ani jego wybrani reprezentanci nie uczestniczą w sprawowaniu władzy publicznej, lecz w praktyce wykonują polecenia zcentralizowanej władzy. Pozbawiono władze lokalne możliwości wykonywania zadań na własny sposób i na własną odpowiedzialność, ograniczono prawie do zera ich wpływ na sposób rozdysponowania budżetu. Nie ma samorządności, tak jak i przed 1990 r. ciał typu Miejska Rada Narodowa nie nazywano organami samorządu.

Tu znów rodzi się pytanie o zdolność polityków do samoograniczenia posiadanej władzy. Partie są zcentralizowane w sposób skrajny, a to powodować może stałe kolizje z wolnością wspólnot lokalnych. Myślenie polityków też jest zcentralizowane. Opozycja demokratyczna werbalnie popierała samorządność, zwłaszcza tam, gdzie miała swoich prezydentów, starostów, marszałków. Ale jednocześnie deklarowała, odgórnie zarządzane, programy budowy żłobków, mieszkań komunalnych itp., nie przejmując się wchodzeniem w zakres spraw będących zadaniami własnymi gmin. Posłowie też, bez względu na maść ideową, chcą być dobrymi załatwiaczami: temu chodnik, tamtemu stadion, salę widowiskową, nowe łóżko w szpitalu, nową ławkę w szkole.

Jak to zmienić? Polityka przyciąga jednostki o cechach psychopatycznych, większość z nich to władzoholicy, dla których liczy się władza coraz większa i coraz szersza. Są jak alkoholicy, którzy, nawet wiedząc o szkodliwości, nie oprą się sięgnięciu po kolejny kieliszek. A my, jako społeczeństwo, nauczeni kultury, nie potrafimy odmówić spragnionemu, gościnnie mu polewamy, bo to równy facet…

Nie ma innej metody ograniczenia władzy polityków, niezależnie czy naszych czy nie naszych, przez narzucenie rządów prawa i odbudowania autorytetu instytucji państwa. Instytucji, to ważne, niezależnych od woli jednej partii czy jednego lidera, ale wzajemnie się równoważących i kontrolujących. Do tego z uporem należy dążyć.

W kampanii wyborczej padały zapewnienia o szybkim rozliczeniu PiS-wskiej ekipy. Słusznie – bo nikt, kto świadomie naruszył prawo, nie może być bezkarny. Ale rozliczenie nie może być odwetem. Zwolnienie z pracy osoby, tylko dlatego, że była członkiem PiS, to nie rozliczenie, ale chamstwo. Istotne jest także, kto rozlicza. Większość sejmowa - mniejszość ? Przecież to parodia sprawiedliwości, to tylko furtka dla populistycznego bełkotu wylewającego się z trybuny sejmowej, to grzanie atmosfery medialnym popisem tzw komisji specjalnych, to symulowanie sprawiedliwości groźbami postawienia przed politycznym Trybunałem Stanu. Nie żartujcie sobie, z nas, wyborców, bo to poważna sprawa.

Rozliczyć trzeba. Sejm dysponuje organem kontrolnym, jakim jest NIK, powinien z tego korzystać. I to nie dlatego, że rządzi tam „żelazny prezes”, lecz dlatego, że konstytucja temu organowi powierzyła to zadanie. Rozliczenie, a raczej dochodzenie sprawiedliwości, wymaga „odpolitycznienia” ( a nie związania z nową ekipą) prokuratury. Osąd należy nie do sejmowych oratorów, ale do niezależnego, niezawisłego i bezstronnego sądu. Jeśli nie przywrócimy normalnego państwa to rozliczenia będą miały wartość podobną jak film „Reset” wyprodukowany przez specjalistów od szczucia i gryzienia.

PiS, nadużywając patriotycznych sloganów, prowadził najbardziej antypaństwową politykę, w porównaniu do wszystkich rządzących partii III Rzeczpospolitej. Polska jest dziś w ruinie, zniszczony został autorytet wszystkich instytucji. Ofiarą wściekłej konkwisty padły także organizacje i instytucje niezależne od polityki, będące swoistym głosem sumienia społeczeństwa. W tym także Kościół Katolicki. Jak odbudować kapitał społeczny, jak utrwalić w społeczeństwie podstawowe zasady moralne i etyczne, jak przekonać ludzi, że organizacje społeczne nie są szajkami wyciągającymi od nas pieniądze, ale platformami jednoczącymi działania w dobrym celu?

Pytaniem zasadniczym jest, czy ludzie PiS-u pozostaną więźniami własnej świadomości, czy nadal dobro ich partii będzie ważniejsze od dobra Polski... Przed prezydentem Andrzejem Dudą stoi podobny dylemat, jaki stał przed Jaruzelskim; czy w imię lojalności wobec własnej partii i własnego otoczenia, bronić możliwie najdłużej i najdzielniej interesów przegranej ekipy; czy też dla dobra Polski nie utrudniać, nie blokować wprowadzanych zmian. Polityczna kariera Andrzeja Dudy kończy się za dwa lata, nikłe są szansę, by stał się później liderem post-pisowskiego obozu politycznego. Nie wiadomo nawet, czy po odejściu na emeryturę Kaczyńskiego, takowy obóz zdoła utrzymać.

Istotne dla prezydenta jest, jako kto ma przejść do historii. Czy stanie się jak Jaruzelski przykładem osoby z godnością schodzącej ze sceny? Czy też chce być zapamiętany jako wierny i lojalny funkcjonariusz partyjny, sługa „Naczelnika”? Podobne pytania moralne staną przed posłami PiS, czy warto umierać za Kaczyńskiego, Ziobrę, Kamińskiego. Do tej pory kierownictwo partyjne raczej nie okazywało empatii wobec szeregowych działaczy. Wedle swego gustu awansowało ich lub degradowało, przesuwało ze stanowiska na inne stanowiska, wywalało w niebyt, lub z tego niebytu wyciągało. Nie brzydzono się nieetycznymi metodami „dyscyplinowania” swoich; szantażem, „podkładaniem świń”, inwigilacją. Czy tak „dyscyplinowany” człowiek będzie chciał nadal zachować lojalność, gdy władza wodzów zanika?

Jest to także pytanie o polityczną roztropność przejmującej rządy opozycji. Jeśli potraktują cały PiS jak watahę, którą trzeba dorżnąć, zjednoczą strachem silną formację. Polityka „grubej kreski” Mazowieckiego miała jedną zaletę, ułatwiła przejęcie przez obóz solidarnościowy rzeczywistej władzy. PZPR-owska administracja, pzpr-owscy funkcjonariusze milicji, wojska, służb, itp. wybrali lojalność wobec nowej władzy, wiedząc, że to jest dla nich „druga szansa”, by wykazać się dobrą pracą dla Polski. „Gruba kreska” nie oznaczała wybaczania winy naruszenia prawa, była odcięciem się od polityki poprzedniej władzy; rozróżniała jednak odpowiedzialność indywidualną. Przenosząc na współczesne realia, zadeklarowano: nie ma od dziś urzędników PiS-owskich i anty-PiS-owskich. Są urzędnicy państwowi, zobowiązani do lojalnego wykonywania prawa, do lojalnej pracy na rzecz Polski.

Nie każdy może być Mazowieckim; tak jak w sierpniu 1980 r.: choć wielu mogło, tylko Wałęsa stał się Wałęsą. Nie każdy od natury otrzymał dar łączenia uporu z pokorą w pokonywaniu drogi do celu. Nie oczekuję, że Tusk stanie się Mazowieckim; tak jak wątpię by wśród dziesiątków wybitnych profesorów ekonomii znalazł się „drugi Balcerowicz”. Należę do tej grupy wyborców, która dała tzw „opozycji demokratycznej” kredyt zaufania. Ale kredyt to wartość zwrotna, to pożyczka uwarunkowana. Dlatego przestrzegam przed triumfalizmem, przestrzegam przed łatwizną wchodzenia w buty poprzedników. W polityce nie ma miejsca na szybkie numerki; nie można oszukać kredytodawców, porządzić przez cztery lata i zniknąć z zarobionym groszem. Polityka wymaga budowania marki, myślenia kategoriami dziesięcioleci, a nie jednej kadencji. Zawód polityka jest trudny, ale wymierny. Chodzi tu o to, by po przejściu na polityczną emeryturę móc spacerować po swoim mieście bez obstawy, z podniesioną głową, śmiało patrząc w oczy sąsiadom i znajomym.

Czekają nas trudne tygodnie, pełne niepokoju o przyszłość. Ale warto być optymistą, bo to dla zdrowia i urody niezbędne.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa