Idee napotkały technologię

BIONULOR, czyli Sebastian Banaszczyk – aktor, muzyk, pedagog – w rozmowie z Dominiką Radkowską.


Jako Bionulor działasz od 2006 roku. Wtedy pewnie zaczęły powstawać pierwsze utwory na debiutancka płytę. Kiedy wykiełkowała ta muzyczna gałąź Twojej twórczości i jak to wyglądało?
Ta gałąź kiełkowała bardzo długo, bo od dzieciństwa. Odkąd pamiętam, chciałem tworzyć muzykę. Oczywiście wtedy nie mogłem urządzić sobie domowej pracowni na kształt Eksperymentalnego Studia Polskiego Radia, w której mógłbym zajmować się dźwiękiem, a dostęp do komputerów i technologii cyfrowych pomocnych w tego typu działalności był znacznie bardziej ograniczony niż dzisiaj. Nie miałem zresztą takiej muzycznej erudycji, zainteresowań i potrzeb jak obecnie. Ale bawiłem się w muzykę w bardziej konwencjonalny i dziecięcy sposób.
Potem były zespoły zakładane z kolegami w liceum, lecz bez zbytniego samozaparcia, które mogłoby wydać jakikolwiek owoc. Minęło trochę czasu. A kiedy dojrzałem, idee i pomysły, które rodziły się we mnie w międzyczasie, napotkały znacznie łatwiej dostępną już wtedy technologię i tak narodził się Bionulor.

banaszczyk-01
banaszczyk-02
banaszczyk-04
banaszczyk-03
banaszczyk-01
banaszczyk-02
banaszczyk-04
banaszczyk-03

Co skrywa nazwa Bionulor?
Bionulor to imię, jakie nadał leżącej na kuchennym stole rybie bohater opowiadania Guillaume’a Apollinaire’a „Giovanni Moroni”. Czy coś skrywa, wiedział pewnie tylko autor. Może nic. Wybrałem tę nazwę bardzo dawno temu, znacznie wcześniej niż narodził się pomysł stworzenia muzycznego projektu, bo przeczuwałem, że może mi się do czegoś przydać, a brzmiała intrygująco. Przydała się. Zagraniczni dziennikarze radiowi nie muszą łamać sobie języka, wymawiając moje nazwisko (śmiech). Nie nadawałbym jednak tej nazwie jakiejś szczególnej interpretacji, aczkolwiek ten wybór świadczy o zainteresowaniu moim ulubionym okresem w sztuce – przełomem XIX i XX wieku, którego kulminacją był dadaizm i surrealizm. Bez tego zainteresowania nie byłoby Bionulora. I w przenośni, i dosłownie.

Czy, budując swoje utwory, wiesz, jakie dźwięki chcesz uzyskać, czy też nie jest to do przewidzenia i w dużej mierze jest dziełem przypadku?
Budowanie utworu jest jak podróż. Znam jej cel, zakładam, co chciałbym osiągnąć, przeczuwam, co może znajdować się na jej końcu, ale nie mam pewności, czy tam dotrę, ani pojęcia, co wydarzy się po drodze. Najczęściej osiągam to, co chcę uzyskać, nierzadko wydarza się coś nieprzewidzianego, co nieoczekiwanie pasuje do koncepcji albo daje zaczątek innej podróży, czasami zaś utykam w ślepym zaułku bez wyjścia. Ale przypadek nie istnieje. Poświęcając czemuś swoją uwagę, energię, pracę inicjujemy proces, który wydaje owoce, nawet jeśli nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą to owoce. Twórczość to emanacja wyższego porządku rzeczy, świata idei i ducha, w stosunku do którego jesteśmy jednocześnie i odbiorcą, i nadawcą...

W sytuacjach koncertowych – bazowe sample obrabiasz „na żywo”, czy część materiału jest przygotowywana wcześniej?
Moje utwory najczęściej zbudowane są z kilkudziesięciu, czasem prawie stu, ścieżek. To cała „orkiestra”. Nie oszukujmy się – tak złożonej struktury nie zdołałbym stworzyć w czasie rzeczywistym w pojedynkę. Podstawa musi zostać przygotowana wcześniej. Na szczęście współczesna technika daje pewne możliwości kreowania dźwięku „na żywo”, bazując na konstrukcjach zapisanych już w programie komputerowym. Ale mój koncert, to nie jest koncert w klasycznym tego słowa znaczeniu, tym bardziej, że nie interesuje mnie używanie instrumentów, czy to prawdziwych, czy wirtualnych – pracuję z dźwiękiem w jego wyemancypowanej postaci.


Twoje występy odbywają się w ciekawych miejscach – Planetarium, Laboratorium Centrum Sztuki Współczesnej, Miejska Galeria Sztuki, Zachęta, itd. Gdzie czułeś się najlepiej?
Najważniejsza jest publiczność. Najistotniejsze to, czy ludzie rzeczywiście przyszli słuchać muzyki, czy są zainteresowani. Nie musi im się podobać to, co robię, ale liczy się dla mnie to, aby byli uważni, aby odbierali komunikat. W dzisiejszych czasach żyjemy niedbale, w biegu, odbieramy innych, siebie, rzeczywistość pobieżnie; uciekamy przed skupieniem i introspekcją – a są one bardzo cenne. Oczywiście, niektóre miejsca pomagają w osiągnięciu takiego stanu, inne przeszkadzają. Źle słucha się mojej muzyki w większości klubów, choćby z tego względu, że nagłośnienie nie jest najlepsze, a dookoła panuje rozkojarzenie, wniesione wprost z ulicy. Sala Laboratorium na Zamku Ujazdowskim to świetne miejsce koncertowe na światowym poziomie, a ludzie przyszli mnie słuchać. Dobrze wspominam występ w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie, gdzie mogłem zagrać w absolutnej ciemności. Wspaniała atmosfera była na Ambient Festival w Gorlicach, choć upały były wtedy tak potworne, iż sprzęt odmawiał posłuszeństwa... Ale najważniejsze jest spotkanie z ludźmi, nie z salami koncertowymi. Choć nie ukrywam, że mam marzenie, aby wystąpić w moim rodzinnym mieście, Świdnicy, w Kościele Pokoju, zabytku wpisanym na listę UNESCO, miejscu niezwykłym, w którym odbywają się m.in. koncerty Festiwalu Bachowskiego.

Jak powstawała muzyka do spektaklu „Koriolan” wystawianego w Teatrze Powszechnym w Warszawie? Tworząc ją myślałeś trochę o jej odbiorze przez aktorów?
Tworząc, nigdy nie myślę o odbiorze tego, co robię. Zaprowadziłoby mnie to donikąd. Robię muzykę dla siebie, albo inaczej – muzykę taką, której istnienie, moim zdaniem, przydałoby się w świecie (śmiech). A jeśli interesuje ona kogoś oprócz mnie, to świetnie. Konstruując ścieżkę dźwiękową do „Koriolana” skupiłem się przede wszystkim na tekście i analizie tematów poszczególnych scen, to było dla mnie najistotniejsze. Lecz świat teatru to świat zmysłów i muzyka wraz z innymi elementami inscenizacji – scenografią, oświetleniem, projekcjami multimedialnymi, a także obecnością człowieka na scenie i jego emocjami – tworzy atmosferę. Moim celem było współtworzyć tę atmosferę w zgodzie z pozostałymi twórcami zaangażowanymi w pracę nad „Koriolanem”, bo teatr to działanie zespołowe, a nie solowa działalność Bionulora. Trzeba znać swoje miejsce i sukcesem jest odnalezienie go, niekoniecznie na pierwszym planie, bo muzyka teatralna rządzi się nieco innymi prawami, niż muzyka do słuchania w domu czy podczas koncertu – ustępuje miejsca aktorowi. Mimo tego, mojej muzyki w „Koriolanie” było bardzo dużo, powstały jej niemal dwie godziny. Wrócę do tego materiału, prawdopodobnie ukaże się w przyszłym roku na płytach, na bardziej autonomicznych prawach...

Prowadzisz pracownię teatralną dla młodych ludzi, będącą dla nich czymś rodzaju przedsionka szkoły teatralnej. Uczenie innych aktorstwa to zadanie łatwiejsze czy właśnie trudniejsze niż samo aktorstwo? Czy Ty sam również czegoś od nich się uczysz?
Dzięki kontaktowi z młodymi ludźmi, którzy przychodzą do mnie na zajęcia w Młodzieżowym Domu Kultury, wiem jak wygląda teraźniejszość, a to niemało. Pracując z nimi uczę się cierpliwości, wytrwałości oraz tego, że każdy człowiek jest wyjątkowy i ma niemal nieograniczone możliwości i zdolności, które czekają w uśpieniu. Niestety, uwarunkowania, system, w którym żyjemy, odbiera nam szansę ich rozwoju, odbiera nam indywidualność, tłamsi wyjątkowy dar życia obecny w każdym dziecku, usypia... Z tego właśnie powodu mędrcy wszystkich czasów i miejsc, ludzie na wyższym poziomie duchowym, wołali: „obudźcie się”, „poznajcie samych siebie”. Lecz nikt tego za nas nie zrobi, trzeba zatroszczyć się o to samemu, pokonując własną gnuśność i ograniczenia. Nieprzypadkowo pierwsza część filmu „Matrix” odniosła tak wielki sukces, bo w archetypowy niemalże sposób poruszyła to zagadnienie. Staram się pobudzić w młodych ludziach (i w sobie przy okazji) tę drogę do autonomii, samoświadomości, radości, jaką daje kreatywne i aktywne podejście do życia. A aktorstwo, sztuka teatru, jest tylko skromnym początkiem tej ścieżki do uświadomienia sobie tego wszystkiego, odnalezienia siebie. Są też i inne drogi.

Masz sporo zajęć, pasji, zainteresowań. Nudziłeś się kiedykolwiek?
Działam na co najmniej trzech płaszczyznach: jako aktor, pedagog oraz twórca pracujący w świecie muzyki. Choćby w tej ostatniej sferze, czasu starcza mi jedynie na realizację jakiejś jednej trzeciej moich pomysłów. Moje plany wydawnicze już teraz sięgają roku 2014. Na publikację czekają dwie ścieżki dźwiękowe, jakie stworzyłem do przedstawień teatralnych: dwupłytowy „Koriolan” oraz „SKAZAna”, będzie też postscriptum do albumu, nad którym pracuję obecnie, czeka również kolaboracja z Kimem Nasungiem. Poza tym moje mieszkanie zasiedla powiększająca się z dnia na dzień kolonia nieprzesłuchanych płyt i nieprzeczytanych książek. Lubię też czasem podróżować po świecie. Nuda to dla mnie abstrakcja.

Co będzie na trzeciej płycie Bionulora przewidzianej na jesień 2012 roku?
Planowana data ukazania się mojej następnej płyty to 23 września. Jak zawsze w przypadku Bionulora, będzie ona albumem koncepcyjnym. Poświęcona została postaci Erika Satie, a materiałem źródłowym, z którego wywiedzione zostały wszystkie utwory, były „Gymnopedie” tego francuskiego kompozytora. Nad nagraniami pracowałem długo, bo od grudnia 2007. Okładkę zaprojektowała częstochowianka, Martyna Kowalczyk, wschodzący talent, studentka ASP w Łodzi, a masteringiem zajmie się amerykański artysta dźwięku i wydawca Taylor Deupree. Album ukaże się nakładem bardzo zasłużonej dla polskiej muzyki eksperymentalnej oficyny Requiem, a nosić będzie tytuł „Erik”.

Dziękuję za rozmowę, życząc udanej realizacji planów i czekam z ciekawością na tę płytę.

dla cz.info.pl rozmawiała Dominika Radkowska, charakteryzacja Kamila Misiak, foto: Piotr Dłubak