Wyjątkowe zaduszki literackie

Stowarzyszenie literackie „Litwa” zaprasza na Zaduszki Literackie, które odbędą się 2 listopada o godz.17.00 w sali Muzeum im H. Poświatowskiej przy ul. Jasnogórskiej 23.

Wstęp jest otwarty dla wszystkich, którzy chcą uczcić pamięć po odeszłych postaciach, znaczących dla naszego życia kulturalnego. Inicjatorem Zaduszek jest znakomity fotografik i nowelista Janusz Mielczarek; ideą jest przekonanie, że wartością lokalnej kultury jest zachowanie dobrej pamięci o jej twórcach. Każdy z nas nosi w sobie obraz Zmarłych przyjaciół, chciałby by ślad po nich nie zaginął w natłoku codzienności.

Zaduszkowy wieczór wspomnień będzie próbą utrwalenia wspólnej pamięci, cementującej nasze środowisko.

Wspomnienia o ludziach kultury przesłane do redakcji będziemy publikować w listopadzie. Jako swoisty wstęp prezentujemy garść wspominek,naszego stałego współpracownika Jarosława Kapsy.

Mirosław Falco Dąsal
Można rzecz, postać z innej bajki, nieznana w częstochowskim środowisku ludzi kultury. Był himalaistą, człowiekiem gór, takim yeti, który chciał zostawić swój ślad tam gdzie nie sięga ludzka wyobraźnia. Pozostawił po sobie dwie książki: „Mniej-wiecej niż Dhaulagiri” oraz „Każdemu jego Everest”, świadectwa niesamowitego talentu władania słowem, jako narzędziem mierzenia rzeczywistości. Moim prywatnym zdaniem: były to najlepsze książki napisane przez polskiego pisarza o górach wysokich...

Falco był z Chrzanowa, na studiach wsiąkł w krakowskie środowisko taterników. Do Częstochowy ściągnęła go swoim sprytem i uporem Ela, czyniąc go swoim mężem. Życie wówczas speleologiczne i taternicze kwitło w wynajmowanej przez Dąsalów ( i spółkę) chałupie w Olsztynie, a Falco stawał się guru owego środowiska... Było bowiem w latach 70-80-tych tak jak to pisał przed ponad 100 laty Walery Eliasz: „w góry, w góry, miły bracie, tam swoboda czeka na cię”. Góry dawały wolność, uczyły czym jest przyjaźń, na czym polega odpowiedzialność za partnera z którym na ścianie łączy nas lina. Dla Falca wspinaczka nie była sportem, była poezją, metafizyką, religią. Miał przy tym wrodzony talent pedagogiczny, lub może rodzaj charyzmy, potrafił młodym adeptom  sztuki wspinania przekazać nie tylko wiedzę o technice asekuracji, ale przede wszystkim uczył ich, że góry wysokie są wyzwaniem w poszukiwaniu prawdy o życiu.

Zginął 4 czerwca 1989 r pod Everestem idąc na pomoc kolegom; była to największa katastrofa w dziejach polskiego himalaizmu, lawina zabrała czterech wspinaczy. I nikt już po nim z takim sercem nie potrafił  wznieść do gwiazd wołania: „Krywaniu, Krywaniu wysoki, lecą płyną nad tobą obłoki...”

Tadeusz Miśkiewicz
Odszedł niespodziewanie w 1997 r, odbierając Częstochowie swoją barwna postać. Był w PRL-u, jak Tyrmand w Warszawie, jak ptak egzotyczny wyróżniający się z szarości realnego socjalizmu.

Modne dziś określenie „kultowe” mogło dotyczyć spotkań prowadzonych przez Tadeusza w klubach studenckich, gdy prezentował najnowsze płyty jazzowe i rockowe, przesyłane zza „żelaznej kurtyny”.  Dla wielu z nas były to lekcje wolności; bo dla młodych wtłoczonych w mundurki szkolne, marzenia o wolności były obrazem Woodstock, z „gwieździstym sztandarem” Hendrixa i drwiąca frazą Janis Joplin: „hej, panie, kup mi Mercedesa Benz...”.

Zaprzyjaźniliśmy się w burzliwym roku 1980 r. Tadeusz, wiadomo mistrz plastyki, dobrowolnie i społecznie, rysował dla „Solidarności”; jego dziełem była winieta Biuletynu Informacyjnego i szereg innych ulotek. Jedną mi sprezentował jesienią 81, antycypując rzeczywistość. Na kartce podpisanej z Konopnicka „ w polskiej ziemi między swemi”, był skuty kajdankami młodzieniec prowadzony przez dwóch panów w prochowcach... Piękniejszy dar mi sprawił w 1989 r; list opatrzony kolorowym znaczkiem z moją podobizną.

Mówienie, że Tadeusz był plastykiem, znacznie zubaża rzeczywistość. Był wszystkim, co zawiera się w słowie artysta. Jemu zawdzięczam systematyczne dostawy „Zeszytów Historycznych” paryskiej „Kultury”. On wymyślił wspólne oglądanie przemycanych zakazanych filmów, w tym „Przesłuchanie” Bugajskiego i ”Łowcy jeleni” Cimino. Dzięki temu w konspirze lat 80-tych żyło się, jeśli nie lepiej, to przynajmniej kulturalniej.    

Jacek Mikołaj Olszewski
Mikołaj był Wikingiem, z wyglądu, z charakteru, z tęsknoty za odkrywaniem obcych lądów. W związku z powyższym ciasno mu było na świecie, gdzie samoloty wyparły drakkery, a garnitury zastąpiły zbroje. Mikołaj tworzył sam siebie i było to równie interesujące ( a może bardziej) niż jego twórczość plastyczna lub literacka. Kontrowersje mogły by nas podzielić, gdybym próbował zaszufladkować Jacka do wybranej ścieżki twórczej. Wydawał pismo satyryczne „Jorik”, wcześniej zaś klasycznie polityczny, polonijny dziennik w Toronto. Jako chyba pierwszy w Częstochowie na swoim zdobionym jabłuszkiem „Mc Intoshu” tworzył grafikę komputerową; ale też ze średniowieczną cierpliwością rzeźbił w metalu szkaplerze i odtwarzał portrety trumienne. Właściwie to mógł być wszystkim, nawet prekursorem częstochowskiego jazz-rocka ( poświadczyć to może Ziut Gralak); sęk w tym, że natura wikinga zmieniła mu życie w podróż i poszukiwanie swojego  Pacanowa.

Wolę pamiętać to co dobre, to co rodzi uśmiech. W młodości zawiązaliśmy jaczejkę  Ruchu Młodej Polski i powagą traktowaliśmy misję samokształcenia. Siedzimy więc u Olszewskich, nudzę zebranych bardzo poważny wykładem o różnicach politycznych miedzy Piłsudskim a Dmowskim, a Mikołaj mi karteczkę podsuwana. Na karteczce obraz pt „Organy w oliwie”: otwarta puszka sardynek, a w środku organy... męskie... W konspiracji uczyliśmy się trudnego słowa „inwigilacja” i metod jej unikania. Jacek rzecz spointował przekonująco: jak oni nas śledzą to my ich też śledziem.

Była wiosna 1982 r: Mikołaj z Krzyśkiem spięci kajdankami maszerowali do sądu. Podjęli wtedy absolutnie bezrozumną i z góry skazana na przegraną próbę ucieczki. Bo wiesz, tłumaczył Jacek,  słoneczko, lekki wiaterek, dziewczyny na ulicach.., co więcej potrzeba by rozum odebrało.
Odszedł nagle, gdy już jego życie zaczęło się stabilizować, gdy z żeglarza stawał się klasykiem

Waldek Gaiński
Książę duński Waldemar, przybyły z ponurych odmętów stołecznych dzielnic, stał się na częstochowskim bruku poeta miejskim, opiewającym podróż tramwajem. Natura obdarzyła go precyzją słowa, stał się więc poeta znanym, bez mała klasykiem, cenionym ( przynajmniej przeze mnie)....i słusznie. Dwie rzeczy go gubiły. Pierwsza to temperament, powodujący, że precyzje słowa zamieniał z lekkością na siekiery argumentów. Druga to utożsamienie siebie z własną poezją.  To było gorsze, bo co innego image poety przeklętego, a co innego zmieniać własne życie w przekleństwo upadku.  A Waldemar był jak kamień rzucony w kierunku słońca, który swój wzniosły lot kończy bolesnym rąbnięciem o glebę.

Moje dziecko kiedyś ze zdziwieniem obserwowało scenę z teatru absurdu. Zaczepia nas pewien człowiek o wyraźnej fizjonomii lumpa, oferując nabycie podejrzanie wyglądających pisaków, lub zamiennie użyczenie 5 zł, na piwo. I moje dziecko ze zdumieniem widzi, że zamiast pozbyć się natręta, zaczynam z nim rozmowę, o jakiś tajemniczych  tomikach, wersach, postaciach, metaforach...Po czy, gdy już kontynuujemy nobliwy spacer po Alejach, dopowiadam latorośli: wiesz, to był jeden z najlepszych poetów z Częstochowy...I był jednym z najlepszych bez względu na poziom do jakiego się stoczył.
Pamięć o upadkach niech uleci z wiatrem, pozostaną wyrzeźbione przez Waldka słowa.

Twarze z redakcji
Mikołaj, Waldemar... Widzę ich twarze przy zsuniętych stołach w redakcji „24 godzin. Dziennik częstochowski”. Przy tym piśmie, tworzonym od zera przez Mariana Rawinisa zagnieździła się liczna kolonia kulturalna, taka swoista konfraternia ludzi pióra.  Pomieszało się tam młode ze starym, doświadczenie z wariactwem, poważność ze sztubackością. Łącznikiem z przeszłymi tradycjami Częstochowy był nestor Tadeusz Gierymski, z siwym włosem, nobliwym wyglądem i wiecznie młodym charakterem,podkreślanym diabelską iskierką w oczach. Dla mnie był guru od młodości, gdy jako ojciec mojego szkolnego kolegi przyszedł do liceum Kopernika, jako żywa klasyka. Jedno wejście, a w „czerwonym Koperniku” powstał odlatujący klub poetów. Nauczyłem się od niego, że wczasach rewolucyjnych trzeba pisać rzeczy marginalne ( notatki z czasu) bo tylko takie mają wartość ponadczasową . Trudne to do pojęcia; tego się nie rozumie, do tego się dojrzewa. Potrzebny jest siwy włos, by stać się leniwym spacerowiczem po olsztyńskich wzgórzach, odkrywającym wciąż na nowo piękno świata.  

Drugim naszym (nieobecnym ciałem) nestorem był Andrzej Grądman. Smakosz muzyki, trzeba było widzieć jego twarz, zadowolonego starego kocura, gdy delektował koncert fortepianowy Ludmiły. Bywalec, bez którego tracił sens wszelki muzyczny festiwal; bo po co maja grać muzycy, skoro nikt nie potrafi ich słuchać...

Starość bywa spełnieniem... Bardziej boli, gdy obietnica młodości przeniesie się w pustkę. Marcin Rumiński był u mnie tuż przed wyjazdem na Rajd Dakaru, w naszej rozmowie aż buzowało od planów. Drobiazg wielkości komara, błąd lekarzy, którzy nie uwierzyli w możliwość występowania malarii w mieście pod Jasną Górą. I tak dziewięć lat temu straciliśmy „oficera najlepszych nadziei”, najzdolniejszego z literackiego bractwa młodego pokolenia.

dla cz.info.pl Jarosław Kapsa